— A więc to pani — skinąłem głową. — Tak właśnie myślałem. Miała pani dyżur, co? Dzisiaj się trochę przeciągnął?
Zmarszczyła brwi.
— Ostre dyżury kończymy o ósmej rano. Teraz jest dziewiąta. Wtedy, zanim spotkaliśmy się na przystani, miałam zwykłe godziny konsultacyjne. Czy powie mi pan, co pan tutaj robi?
Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po dziewiątej. A więc wyspałem się. Mimo wszystko.
— Może zapytałaby pani o to niejakiego Roberta Stanzę? Łatwo go poznać. Nawet w największe upały nie rozstaje sięz długą, niebieską peleryną. Sam byłbym ciekaw jego odpowiedzi.
— Ro… cóż to za brednie?! Nie znam nikogo o tym nazwisku!
— A tak, naturalnie. Ale mnie też pani nie zna. Może nigdy jeszcze nie widziała mnie pani na oczy, a może już pani o mnie zapomniała. Jestem odbiciem zabłąkanego promyczka, przybywającego z innego czasu. Rozumie pani?
— Nie.
— Ja także. Czy pani jest może psychiatrą?
— Nie. Chociaż właśnie myślę…
— Niech pani nie myśli. Nazywam się Lindsay Hagert. Jestem astronautą. Wchodzę w skład załogi „P — G”. Astronauci nie wariują na zamówienie, nawet wówczas, gdy mają na to ochotę. Proszę się łaskawie odwrócić, żebym mógł włożyć spodnie.
Przyglądała mi się przez chwilę nieufnie, po czym zniknęła wewnątrz niszy.
— Czy mam podać śniadanie dla dwóch osób? — spytał robot.
— Nie — ubiegłem ewentualną odpowiedź jego właścicielki. — Właśnie wychodzę — dodałem, wciągając koszulę. Była brudna, pokrwawiona i przecięta na plecach niemal na dwie połowy, przychwycona tylko w kilku miejscach sprytnymi zapinkami. Wydarzenia minionej nocy nie były snem ani złudzeniem… przynajmniej jak do tej pory. Ale widok tej koszuli podsunął mi pewien pomysł. — Dziękuję i przepraszam za wszystko — dołożyłem starań, aby mój głos zabrzmiał lekko i pewnie. — Już jestem gotowy. Niech pani popatrzy na moje plecy — podszedłem do wnęki i odwróciłem się, demonstrując ślady akcji, podjętej dla ratowania nie istniejącego psa. — Miałem wczoraj mały wypadek — ciągnąłem, patrząc prosto w oczy lekarki. — Jacyś ludzie przyprowadzili mnie tutaj… pewnie myśleli, że pani jest w domu i zechce pani udzielić mi pierwszej pomocy. Zresztą nic wielkiego się nie stało. Zwykłe zadrapanie.
Zobaczyli, że nikogo nie ma i pewnie sami się mną zajęli, korzystając z pani apteczki. Inaczej nie umiem wyjaśnić, skąd się tu wziąłem… — przynajmniej zakończenie było szczere.
— Dziwni ci ludzie. Powinni byli wezwać karetkę. Wydawać by się mogło, że to minimum ofiarności, jakiej można oczekiwać w takich sytuacjach od przypadkowych przechodni — odrzekła z przekąsem.
— Widocznie spotkałem takich, którzy nie lubią poprzestawać na minimum. A teraz przepraszam i do widzenia — chciałem ją ominąć, by podejść do windy, ale zastąpiła mi drogę.
— Być może nie byłam zbyt miła — powiedziała łagodniejszym tonem — ale sam pan rozumie — wykonała nieokreślony ruch ręką. — Nazywam się Iris North, pracuję w tutejszym szpitalu. Zanim pan odejdzie, proszę mi pokazać te plecy. Nie wyglądają zbyt ładnie.
— Są już w porządku — potrząsnąłem głową. — Na mnie goi się wszystko jak na psie. Jak na złotorudym spanielu, o imieniu, dajmy na to, Góro — usłyszałem w moim głosie nutkę żalu, która mnie samego niemile zaskoczyła. — Żartuję, oczywiście — dodałem szybko. — Naprawdę proszę się nie kłopotać. Jeśli pani pozwoli, wpadnę kiedyś z kwiatkami, żeby jeszcze raz uroczyście przeprosić za cały ten idiotyczny incydent.
— Nie zastanie mnie pan. Jutro wyjeżdżam na urlop.
— Tak? — rzuciłem, wchodząc do windy. — Zabawne. Ja, wie pani, właśnie wczoraj także zacząłem urlop…
Najdziwniejsze, że była to prawda. Przecież spotkałem ją na przystani niemal od razu po wylądowaniu na Ziemi. Powiedzmy, że nie wczoraj, tylko przedwczoraj. Ale tak czy owak jestem tutaj niewiele ponad czterdzieści osiem godzin. Zdumiewające…
Czekał na mnie na tarasie jak wtedy, kiedy obiecałem zejść po skończeniu śniadania. Miał na głowie tę samą śmieszną, okrągłą czapkę ze zbyt długim daszkiem. Był szczelnie spowity w swoją pelerynę, jakby dokuczało mu zimno. Może przestał tutaj całą noc? Nie. On przecież wiedział, co się ze mną dzieje.
— Dzień dobry — powitałem go. — Znowu pobawiliśmy się trochę czasem, jakby to była laleczka, sporządzona z niezwykle roz- ciągliwej gumy. A propos laleczka. Czy mógłby mi pan powiedzieć, która z nich była prawdziwa? Była czy będzie, mniejsza o szczegóły?
— Nie wiem — odparł poważnie. — Do pewnego stopnia to zależy także od pana. Co do nas, to praktycznie nie mamy kontroli ani nad powstawaniem, ani też przebiegiem kolapsów czasu wokół pana, tutaj, i w tej rzeczywistości. Dzieje się tak od momentu, gdy pierwszy raz wprowadziliśmy pana w ostatnie stadium przygotowań… to znaczy od tego zajścia z tonącą kobietą. Winę za ten stan rzeczy, jeśli można mówić o winie, ponoszą zespoły koordynujące naszego ośrodka, odpowiedzialne za ostateczny efekt prowadzonych tam prac, obejmujących również proces szkolenia pilotów… a raczej pilota. Utrzymują one z panem swoisty kontakt, przy którym nieuniknione jest powstawanie przynajmniej okresowych sprzężeń. Dlatego powiedziałem, że nakładanie się czy wzajemne przesuwanie odcinków czasu, wyjętych z poszczególnych geometrii przestrzeni, zależy do pewnego stopnia także od pana.
— Aha — mruknąłem. — Pan nie „sugeruje” mi już, co mam myśleć. Wyręczają pana wasze maszyny. Są lepsze. One sterują także moją podświadomością… przy okazji poddając ją próbom w sytuacjach niby to ekstremalnych, a w gruncie rzeczy jakby zaczerpniętych z marnych staroświeckich romansideł. Tyle tylko, że grają przy tym na geometrii czasoprzestrzeni lub też geometriach czasoprzestrzeni jak na fortepianie, uderzając na oślep w przypadkowe klawisze.
— Nie — zaprzeczył łagodnie. — Po pierwsze, co do tych romansideł, to może pod pewnymi względami nie były one aż tak marne, skoro jednak owe klawisze potrącają w panu struny, znajdujące nader żywy rezonans. A po drugie nie potrafiłbym wprawdzie powiedzieć, jak działają nasze zespoły koordynujące, bo my zaprogramowaliśmy jedynie efekty ich pracy i te tylko możemy kontrolować, ale one z pewnością niczego panu nie narzucają. Załóżmy dla uproszczenia, że niektóre zdarzenia przebiegają tak, jakby pan już wrócił z zamierzonego przez nas lotu. Co, oczywiście, nie oznacza, że te same zdarzenia powtórzą się, kiedy wróci pan naprawdę. Strzała czasu wcale nie jest jedynie dwukierunkowa, jak o tym poucza wasza fizyka. Przepraszam, pytając, która z nich była „prawdziwa”… to swoją drogą brzmi trochę nie dorzecznie, ale mniejsza o słowa… otóż stawiając to pytanie miał pan na myśli trzy kobiety?
Coś we mnie drgnęło. Szybko rozejrzałem się po hallu, żeby uciec od jego przenikliwego wzroku. Kiedy po chwili odezwałem się znowu, mój głos brzmiał niemal normalnie.
— Jeżeli był pan uprzejmy uruchomić na powrót mojego robota, to zapraszam pana na śniadanie. Jeśli jednak miałbym je robić sam, to wolałbym się nie kompromitować…
— Pański robot funkcjonuje normalnie — odpowiedział. — Ale ja nie jestem głodny, dziękuję. Poczekam tutaj… tak jak wczoraj. A potem pojedziemy, prawda?
Rozdział IV
Tkwiłem wtopiony w bryłę wyciosaną ze światła. Jego promienie biegły tylko do wewnątrz; rzeźbioną, wielkopłaszczyznową skorupę mojego więzienia widziałem tak, jak nurek z głębokości pięciu metrów widzi lustro wody. Poza nią nie przedostawała się ani jedna pojedyncza smuga jasności, by pomknąć w czerń panującą dokoła statku. Dopiero bardzo daleko, a raczej głęboko lśniły gwiazdy jak drobniutkie, złote nakłucia.