– To prawda – przytaknął Montalbano.
Następnie zastanowił się nad treścią rozmowy i spojrzał na przełożonego.
– Mam wrażenie, że zachęca mnie pan, żebym w dalszym ciągu prowadził śledztwo, a przecież kiedyś zarzucił mi pan, że za bardzo zajmuję się tą sprawą.
– I co z tego? Teraz pan jest na zwolnieniu, a wtedy był pan na służbie. To chyba spora różnica – odparł kwestor.
Wrócił do domu, chodził z pokoju do pokoju. Po spotkaniu z geometrą niemal już postanowił machnąć na wszystko ręką, ponieważ nabrał przeświadczenia, że Rizzitano od dawna leży w grobie. Ale kwestor jak gdyby go wskrzesił. Czy pierwsi chrześcijanie nie używali słowa „zaśnięcie” na określenie śmierci? Było przecież bardzo prawdopodobne, że Rizzitano przeszedł w stan spoczynku w takim samym znaczeniu, w jakim w stan spoczynku przechodzą wojskowi. Lecz jeśli sprawy tak się miały, to trzeba znaleźć sposób, żeby go wydobyć z głębokiej studni, w której się pogrążył. Przydałoby się coś dużego, co wywołałoby wielki hałas, o czym mówiłyby wszystkie gazety, o czym bębniłaby telewizja w całych Włoszech. Musi uderzyć w stół. Ale jak? Machnąć ręką na logikę, wykazać trochę fantazji.
Była jedenasta, za wcześnie na sen. Położył się w ubraniu i zaczął czytać Punkt zwrotny.
Wczoraj o północy ostatecznie zaniechano poszukiwań dala Rogera Shumanna, pilota wyścigowego, który wpadł w jezioro w sobotę po południu. Poszukujący go dwupłatowiec o mocy około osiemdziesięciu koni mechanicznych zdołał wylecieć nad tę wodę i wrócić, nie rozpadając się, jak również upuścić wieniec z kwiatów mniej więcej o trzy czwarte mili od miejsca, gdzie przypuszczalnie znajduje się ciało Shumanna…* [William Faulkner, Punkt zwrotny; przeł. Zofia Kierszys.]
Do zakończenia powieści brakowało kilku linijek, lecz komisarz usiadł na łóżku, z szeroko otwartymi oczami.
„To szaleństwo – pomyślał – ale popełnię je”.
– Czy zastałem panią Ingrid? Wiem, że jest późno, ale muszę z nią porozmawiać.
– Nie dom pani. Ty mówić, ja pisać.
Rodzina Cardamone miała prawdziwy dar do wyszukiwania sobie pomocy domowej w miejscach, gdzie nawet Tristan da Cunha bałby się postawić stopę.
– Manau tupapau – powiedział komisarz.
– Nic rozumieć.
Przytoczył tytuł jednego z obrazów Gauguina; było wykluczone, żeby pokojówka pochodziła z Polinezji albo okolic.
– Ty być gotowa pisać? Pani Ingrid telefonować pan Montalbano, kiedy ona wrócić do dom.
Kiedy Ingrid dotarła do Marinelli, minęła już druga. Była w stroju wieczorowym, z wycięciem po same pośladki. Bez zmrużenia oka przyjęła prośbę komisarza o natychmiastowe spotkanie.
– Przepraszam, ale nie miałam czasu się przebrać. Byłam na potwornie nudnym przyjęciu.
– Co ci jest? Coś mi się nie podobasz. Czy tylko dlatego, że nie bawiłaś się najlepiej?
– Nie tylko, masz rację. Mój teść znów się do mnie dobiera. Wczoraj rano wpadł do mojego pokoju, kiedy leżałam jeszcze w łóżku. Chciał mnie natychmiast. Przekonałam go, żeby wyszedł, grożąc, że zacznę wrzeszczeć.
– A więc trzeba będzie się nim zająć – powiedział komisarz z uśmiechem.
– Jak?
– Zaaplikujemy mu kolejną porcję wstrząsu.
Pod pytającym spojrzeniem Ingrid przekręcił klucz, z szuflady biurka wyjął kopertę, podał przyjaciółce. Zobaczywszy zdjęcia, na których było wyraźnie widać, jak teść ją rżnie, Ingrid najpierw pobladła, potem oblała się rumieńcem.
– To ty zrobiłeś?
Montalbano zastanowił się. Gdyby powiedział, że zdjęcia zrobiła kobieta, Ingrid mogłaby ją zamordować.
– Tak, ja.
Od gwałtownego ciosu Szwedki podskoczyła mu głowa, ale spodziewał się tego.
– Wysłałem już trzy do twojego teścia, a on się przestraszył i przez jakiś czas miałaś spokój. Teraz prześlę mu kolejne trzy.
Ingrid poderwała się, jej ciało przylgnęło do ciała Montalbana, jej wargi wpiły się w jego wargi, jej język splótł się z jego językiem. Montalbano poczuł, że miękną mu nogi, na szczęście Ingrid się odsunęła.
– Spokojnie – powiedziała. – Już po wszystkim. To było tylko podziękowanie.
Na odwrocie fotografii, które Ingrid wybrała osobiście, napisał: DAJ SOBIE SPOKÓJ ALBO ZOBACZYSZ SIĘ W TELEWIZJI.
– Pozostałe będę trzymał tutaj – oznajmił komisarz. – Powiedz, kiedy ci będą potrzebne.
– Mam nadzieję, że jak najpóźniej.
– Wyślę je jutro rano, a w dodatku postraszę go anonimowym telefonem, aż dostanie zawału. Teraz posłuchaj, muszę opowiedzieć ci długą historię. A potem zapytam, czy możesz mi pomóc.
Wstał bladym świtem, ponieważ po wyjściu Ingrid nie mógł zmrużyć oka. Przejrzał się w lustrze: twarz miał wymiętą, wyglądał pewnie jeszcze gorzej, niż kiedy leżał ranny. Musiał pójść do szpitala na wizytę kontrolną. Stwierdzili, że jest w doskonałym stanie, i z pięciu lekarstw zostawili mu tylko jedno. Następnie poszedł do banku w Montelusie, gdzie trzymał tę niewielką sumkę, którą w jakiś sposób udało mu się odłożyć, i poprosił o prywatną rozmowę z dyrektorem.
– Potrzebuję dziesięciu milionów.
– Czy ma je pan na koncie, czy chodzi o pożyczkę?
– Mam.
– A więc, przepraszam, jaki jest problem?
– Taki, że chodzi o operację policyjną, którą chcę przeprowadzić na własny koszt, nie narażając pieniędzy państwowych. Jeśli pójdę teraz do kasy i poproszę o dziesięć milionów w banknotach po sto tysięcy lirów, będzie to żądanie dziwne, dlatego musi mi pan pomóc.
Ze zrozumieniem i dumą, że bierze udział w operacji policyjnej, dyrektor dwoił się i troił.
Ingrid postawiła swój samochód obok samochodu komisarza, tuż za granicą Montelusy, pod drogowskazem wskazującym kierunek Palermo. Montalbano wręczył przyjaciółce kopertę wypełnioną dziesięcioma milionami, którą włożyła do torebki w kształcie worka.
– Zadzwoń do mnie do domu, kiedy tylko załatwisz. I nie pozwól się okraść, proszę.
Uśmiechnęła się, koniuszkami palców posłała mu całusa i ruszyła przed siebie.
W Vigacie zaopatrzył się w papierosy. Kiedy wychodził ze sklepu, zobaczył wielki zielony plakat z czarnymi literami, jeszcze wilgotny od kleju. Zachęcał on obywateli do kibicowania uczestnikom wielkich zawodów motokrosowych, które miały się odbyć w niedzielę o piętnastej w miejscu nazywanym „równiną Baraniej Góry”.
Na taki zbieg okoliczności nie liczył. Czy to możliwe, żeby ściana labiryntu litośnie się poruszyła i otwierała przed nim jeszcze inną drogę?
24
„Równina Baraniej Góry”, która zaczynała się u stóp skały, nawet nie marzyła o tym, żeby nazywać się równiną: doły, występy i grzęzawiska sprawiały, że była idealnym miejscem na motocyklowy przełaj. Dzień zdecydowanie zapowiadał już lato i ludzie nie czekali do trzeciej po południu, żeby się stawić na miejsce wyścigu. Ściągali tam już od rana, z babciami, dziadkami, wnuczętami i siostrzeńcami, z wielkim apetytem nie tyle na udział w zawodach, ile na zwykły piknik za miastem.
Montalbano zadzwonił rano do Nicoló Zito.
– Idziesz na zawody motokrosowe dziś po południu?
– Ja? A po co? Wysłaliśmy dziennikarza sportowego i operatora.
– Nie, pytałem, czy pojedziemy razem, ty i ja, dla zabawy.
Na równinę dotarli około wpół do trzeciej. Do rozpoczęcia zawodów zostało jeszcze sporo czasu, panował już jednak ogłuszający ryk, który wydobywał się przede wszystkim z pięćdziesiątki motocyklowych silników, ciągle sprawdzanych i rozgrzewanych, a także z głośników, które na cały regulator nadawały hałaśliwą muzykę.