Выбрать главу

Fazio najwyraźniej miał wątpliwości.

– Co jest? Masz jakiś inny pomysł?

– Nie lepiej byłoby otoczyć dom i powiedzieć, żeby się poddał? Jest nas pięciu na jednego, nie da nam rady.

– Jesteś pewny, że w środku nie ma nikogo prócz Tana?

Fazio umilkł.

– Uwierzcie – powiedział Montalbano, zamykając krótką naradę wojenną – lepiej, żebyśmy podrzucili mu skarpetę z prezentem od Świętego Mikołaja.

3

Montalbano obliczył, że Fazio i Gallo już od co najmniej pięciu minut czają się za domkiem. On sam, zanurzony w trawie, z pistoletem w dłoni, przywierał brzuchem do ziemi, a jakiś kamień dokuczliwie uciskał mu środek żołądka. Komisarz czuł się wyjątkowo niezręcznie, niczym bohater jakiegoś filmu gangsterskiego, i dlatego aż się palił, by dać sygnał do rozpoczęcia akcji. Spojrzał na leżącego obok Galluzza – Germana był dalej, po prawej stronie – i spytał go szeptem:

– Gotowy?

– Tak jest – odparł agent, mokry od potu. Montalbanowi zrobiło się go żal, ale nie mógł przecież powiedzieć, że to tylko mistyfikacja, która nie wiadomo jaki przyniesie skutek.

– Ruszaj! – rozkazał.

Jak wystrzelony z cięciwy napiętej do granic wytrzymałości, niemal nie dotykając ziemi, Galluzzo trzema susami dopadł domku i przywarł do ściany na lewo od drzwi. Wydawało się, że zrobił to bez wysiłku, ale komisarz widział, jak ciężko oddycha. Agent chwycił mocno karabin maszynowy i dał znak, że jest gotowy do drugiej odsłony. Montalbano spojrzał wówczas na Germana, który wydawał się nie tylko spokojny, lecz wprost rozluźniony.

– Teraz ja – powiedział do niego bezdźwięcznie, poruszając przesadnie ustami i sylabizując.

– Będę pana osłaniał – odparł Germana w ten sam sposób, wskazując ruchem głowy trzymany w dłoniach karabin.

Pierwszy sus komisarza zasługiwał na miejsce w antologii lub wręcz w podręczniku – pewny, sprężysty wyskok godny lekkoatlety, lekkie szybowanie, czyste i spokojne ładowanie, które zadziwiłoby zawodowego tancerza. Galluzzo i Germana, którzy przyglądali się przełożonemu z dwóch różnych punktów, w równym stopniu byli ukontentowani jego dokonaniem. Drugi skok został lepiej wyważony od pierwszego, lecz podczas lotu wydarzyło się coś, przez co Montalbano nagle przechylił się niby wieża w Pizie i wylądował, wypisz, wymaluj, jak klown w popisowym numerze. Zakołysał się, rozłożył ramiona w poszukiwaniu możliwego wsparcia i runął ciężko na bok. Galluzzo odruchowo ruszył mu z pomocą, ale powstrzymał się na czas i znów przylgnął do ściany. Również Germana podniósł się gwałtownie, lecz zaraz wrócił do poprzedniej pozycji. Gdyby cała ta scena nie była z góry ukartowanym widowiskiem, Tano mógłby w tej chwili powalić ich wszystkich jak kręgle. Miotając najgorsze ze znanych sobie przekleństw. Montalbano na czworakach zaczął szukać pistoletu, który wypadł mu z dłoni. Wreszcie dostrzegł go pod krzakiem i ledwie zdążył wsunąć rękę pomiędzy gałęzie, wszystkie kawony, które rosły na krzaku, wybuchły i oblepiły mu twarz nasionami. Ze smutkiem i złością komisarz zdał sobie sprawę, że z bohatera filmów gangsterskich został zdegradowany do bohatera komedii z Abbottem i Costello. Już nie miał siły odgrywać ani atlety, ani tancerza, więc przebiegł kilka metrów, jakie dzieliły go od domku. Jedyne, na co się zdobył, to lekkie zgarbienie pleców.

Montalbano i Galluzzo spojrzeli na siebie i porozumieli się wzrokiem. Stanęli o trzy kroki od drzwi, które nie wydawały się przesadnie wytrzymałe, zaczerpnęli powietrza i natarli całym ciężarem. Drzwi okazały się z papieru, co najwyżej z kartonu – wystarczyło je pchnąć, żeby wyleciały z zawiasów, więc obaj wpadli do wnętrza. Komisarz jakimś cudem zdołał się zatrzymać, natomiast Galluzzo z rozpędu przefrunął przez cały pokój, aż uderzył o ścianę i rozkwasił sobie twarz, dławiąc się krwią, która zaczęła gwałtownie buchać mu z nosa. W nikłym świetle lampki naftowej, którą Tano oświetlał pokój, komisarz miał sposobność podziwiać aktorską brawurę „Greka”. Udając wyrwanego ze snu, przestępca skoczył na równe nogi, zaczął złorzeczyć i rzucił się do kałasznikowa, który leżał teraz na stole, czyli daleko od łóżka. Montalbano był gotowy odegrać rolę halabardnika, jak to się mówi w teatrze.

– Stać! W imieniu prawa, ręce do góry albo będę strzelał! – ryknął najpotężniejszym głosem, jaki tylko mógł wydobyć z płuc, i wystrzelił cztery razy w sufit.

Tano zamarł z podniesionymi rękami.

Przekonany, że w pokoju na górze ktoś się ukrywa, Galluzzo posłał serię z karabinu w kierunku drewnianych schodów. Na odgłos wystrzałów Fazio i Gallo, którzy pozostawali na zewnątrz, ostrzelali z karabinów okienko. Wszyscy w domku byli ogłuszeni wybuchami, kiedy przybył Germanii i postawił kropkę nad i:

– Nie ruszać się albo będę strzelał!

Nie zdążył nawet wygłosić swojej pogróżki do końca, kiedy od tyłu wpadli na niego Fazio i Gallo. Popchnięty, zatoczył się pomiędzy Montalbana i Galluzza, który właśnie opuścił karabin, wyciągnął z kieszeni chustkę i próbował opatrzyć sobie nos: krew zalała mu koszulę, krawat i marynarkę. Na ten widok Gallo wściekł się na dobre.

– Trafił cię? Trafił cię ten sukinsyn, co?! – zawołał ze złością, wskazując na Tana.

„Grek” wykazywał świętą cierpliwość, stojąc przez cały czas z podniesionymi rękami, w oczekiwaniu, że siły porządkowe zapanują nad burdelem, który same spowodowały.

– Nie, nie strzelał do mnie. Uderzyłem się o ścianę – odpowiedział boleściwie Galluzzo.

Tano nie patrzył na nikogo, obserwował czubki własnych butów.

„Ledwie tłumi śmiech” – pomyślał Montalbano i wydał Galluzzowi suchy rozkaz:

– Załóż mu kajdanki.

– To on? – spytał cicho Fazio.

– On, nie poznajesz? – odparł Montalbano.

– I co teraz?

– Wsadźcie go do samochodu i zawieźcie do kwestury, do Montelusy. Po drodze zadzwoń do kwestora, o wszystkim mu opowiedz i spytaj, co macie robić. Postarajcie się, żeby nikt go nie zobaczył i nie rozpoznał. Na razie musimy trzymać gęby na kłódkę. Idźcie już.

– A pan?

– Ja rzucę okiem na dom, przeszukam go, nigdy nic nie wiadomo.

Fazio i agenci, prowadząc zakutego w kajdanki Tana, ruszyli do wyjścia. Germana trzymał w ręku karabin aresztowanego. Dopiero wtedy „Grek” uniósł głowę i popatrzył przez chwilę na Montalbana. Komisarz zauważył, że kamienne spojrzenie gdzieś znikło, że te oczy są żywe, niemal roześmiane.

Kiedy cała piątka zniknęła na końcu alejki, Montalbano ponownie wszedł do domku, zamierzając rozpocząć rewizję. Otworzył kredens, wyjął opróżnioną do połowy butelkę i usiadł z nią w cieniu drzewa, żeby w świętym spokoju dopić wino do dna. Aresztowanie groźnego uciekiniera dobiegło szczęśliwego końca.

Mimi Augello wyglądał, jakby diabeł w niego wstąpił. Kiedy Montalbano wszedł do biura, zastępca natychmiast rzucił się nań z wściekłością.

– Gdzie byłeś?! Gdzie cię poniosło?! A co z innymi?! Czy tak się postępuje, do kurwy nędzy?!

Musiał być naprawdę wściekły, skoro przeklinał jak szewc: już od trzech lat pracowali razem, a komisarz nigdy nie słyszał, żeby rzucał mięsem. Prawdę mówiąc, kiedyś się to zdarzyło, ale tylko raz: jak pewien kutas postrzelił Tortorellę w brzuch. Augello zareagował w ten sam sposób.