– Komisarzu, gdyby przypadkiem Lillo się pojawił, prosimy dać nam znać.
W północnym wydaniu wiadomości Nicoló Zito poświęcił wydarzeniu więcej miejsca, demonstrując zdjęcia zmarłych z groty, nie szczędząc zbliżeń i szczegółów.
„To ten bezczelny Jacomuzzi mu je udostępnił” – pomyślał Montalbano.
Zito pokazał ciało chłopca, którego nazywał imieniem Mario, następnie ciało dziewczyny, którą nazywał Lisettą; pokazał też samolot, który zrzucał płatki róży, a następnie, na dużym zbliżeniu, napis na ulotkach. Od tego miejsca zaczął odtwarzać historię równie tajemniczą co łzawą, raczej w stylu Televigaty niż Retelibery. Dlaczego kochankowie zostali zamordowani? Jaki to smutny los zgotował im taki koniec? Kto ułożył ich miłosiernie w jaskini? Być może piękna kobieta, która zjawiła się w agencji reklamowej, przybyła z przeszłości, żeby w imieniu zamordowanych zażądać zemsty. A jakie więzi łączyły tę piękność z dwojgiem młodych ludzi sprzed pięćdziesięciu lat? Jakie znaczenie miało słowo „przebudzenie”? Dlaczego komisarz Montalbano znał nawet imię psa z terakoty? Co naprawdę wiedział o tej tajemnicy?
– Salvo? Mówi Ingrid. Mam nadzieję, że nie pomyślałeś, że zwiałam z twoimi pieniędzmi.
– Pewnie, że nie. A zostało ci trochę?
– Tak, kosztowało mniej niż połowę tego, co mi dałeś. Mam całą resztę i oddam ci zaraz po powrocie do Montelusy.
– Skąd dzwonisz?
– Z Taorminy. Spotkałam takiego jednego. Wrócę za cztery, pięć dni. Dobrze się spisałam? Czy wszystko poszło po twojej myśli?
– Spisałaś się znakomicie. Baw się dobrze.
– Montalbano? Mówi Nicoló. Podobał ci się mój materiał? Podziękuj mi.
– Za co?
– Zrobiłem dokładnie to, co chciałeś.
– O nic cię nie prosiłem.
– To prawda, o nic wprost. Tyle że nie jestem taki głupi, od razu zrozumiałem, że chcesz, żeby cała ta historia zyskała możliwie duży rozgłos, żebym przedstawił ją w jakimś sensacyjnym ujęciu. Powiedziałem rzeczy, których będę się wstydził aż po kres moich dni.
– Dziękuję, choć powtarzam, że nie wiem, dlaczego żądasz ode mnie podziękowań.
– Masz pojęcie? Nasza centrala telefoniczna dosłownie się zablokowała. Reportaż został zamówiony przez telewizję publiczną, przez Fininvest, przez Ansę, przez wszystkie włoskie gazety. Wypuściłeś piękny fajerwerk. Czy mogę zadać ci jedno pytanie?
– Oczywiście.
– Ile zapłaciłeś za wynajęcie samolotu?
Spał wyśmienicie, jak bogowie zadowoleni ze swojego dzieła. Zrobił wszystko, co możliwe i co niemożliwe, teraz trzeba było już tylko czekać na odpowiedź; komunikat został nadany w taki sposób, żeby – mówiąc językiem Alcide Maraventano – ktoś mógł odszyfrować kod.
Pierwszy telefon otrzymał o siódmej rano. Dzwonił Luciano Acquasanta z „Mezzogiorno”, który zinterpretował wydarzenia na swój sposób i był ciekaw opinii komisarza. Czy to niemożliwe, żeby tych dwoje padło ofiarą jakiegoś satanistycznego rytuału?
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
Drugi telefon otrzymał kwadrans później. Zdaniem Stefanii Quattrini z pisma „Essere donna” Mario podczas stosunku z Lisettą został zaatakowany przez zazdrosną kobietę – wiadomo, jacy są marynarze, prawda? – która zabiła oboje kochanków, a potem uciekła za granicę. Jednakże na łożu śmierci zwierzyła się córce, która z kolei wyjawiła swojej córce ów straszny sekret. Żeby w jakiś sposób naprawić zło, dziewczyna przyjechała do Palermo – mówiła z cudzoziemskim akcentem, prawda? – i zorganizowała to całe przedstawienie z samolotem.
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
Hipotezę Cosima Zappala z tygodnika „Vivere!” poznał o siódmej dwadzieścia pięć. Lisetta i Mario, upojeni miłością i młodością, mieli w zwyczaju chodzić po łąkach nago, jak Adam i Ewa, trzymając się za ręce. Pewnego tragicznego dnia zostali napadnięci przez oddział wycofujących się Niemców, którzy, powodowani strachem i wściekłością, zgwałcili ich i zamordowali. Na łożu śmierci jeden z Niemców… I tu historia wymyślona przez Cosima Zappala zagadkowo nakładała się na historię Stefanii Quattrini.
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
O ósmej załomotał Fazio, który – jak zostało mu przykazane poprzedniego wieczoru – przywiózł wszystkie gazety, jakie tylko docierały do Vigaty, Komisarz wertował je, odpowiadając na coraz to nowe telefony. Wszystkie redakcje, mniej lub bardziej dobitnie, eksponowały wydarzenie, do którego doszło przed grotą. Najbardziej rozbawił go tytuł w „Corriere”: Komisarz zidentyfikował psa z terakoty, który zdechł pięćdziesiąt lat temu. Wszystko mu sprzyjało, nawet zabawa jego kosztem.
Adelina zdziwiła się, że komisarz nie jest jak zwykle poza domem.
– Adelino, posiedzę kilka dni w domu, czekam na ważny telefon, więc spróbuj mi zapewnić komfortowy pobyt.
– Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co pan powiedział.
Montalbano wytłumaczył jej więc, że ma za zadanie urozmaicić mu dobrowolne odosobnienie wytężoną wyobraźnią kulinarną.
Około dziesiątej zadzwoniła Livia.
– Co się dzieje? Telefon jest ciągle zajęty!
– Przepraszam cię, ale otrzymuję mnóstwo telefonów w związku z…
– Wiem, w związku z czym. Widziałam cię w telewizji. Byłeś rozluźniony, błyskotliwy, jak nie ty. Od razu widać, że beze mnie czujesz się lepiej.
Zadzwonił do Fazia z prośbą, żeby przyniósł mu pocztę i kupił przedłużacz do telefonu. Poczta – dodał – musi być dostarczana do jego domu codziennie, jak tylko zostanie doręczona. I żeby powiedział wszystkim, że jeśli ktoś będzie o niego pytał, mają podawać jego prywatny numer bez żadnych ceregieli.
Nie minęła godzina, a Fazio przyniósł mu jakieś dwie nieważne kartki pocztowe i przedłużacz.
– Co słychać w biurze?
– A co ma być słychać? To pan ściąga na siebie grubsze rzeczy, a komisarz Augello zajmuje się duperelami, kieszonkowcami, kradzieżami, małymi bójkami.
– Co to znaczy, że ściągam na siebie grubsze rzeczy?
– Znaczy to, co znaczy. Na przykład moja żona boi się myszy. I, proszę mi wierzyć, ściąga je na siebie. Tam, gdzie jest ona, są też i myszy.
Od czterdziestu ośmiu godzin był uwiązany jak pies do łańcucha. Jego pole manewru wyznaczała długość przedłużacza, więc nie mógł iść nad brzeg morza ani pobiegać. Telefon bez przerwy nosił przy sobie, nawet gdy szedł do ubikacji, i co jakiś czas – tej manii nabawił się już po upływie pierwszej doby – podnosił słuchawkę i przykładał do ucha, żeby sprawdzić, czy działa. Trzeciego dnia rano przyszła mu do głowy myśclass="underline" „Po co się myjesz, skoro nie możesz wyjść?” I zaraz po niej następna: „A więc po co się golić?” Czwartego dnia rano, brudny, nieogolony, w kapciach i wciąż w tej samej koszuli, przestraszył Adelinę.
– Matko Przenajświętsza, komisarzu, co się stało? Jest pan chory?
– Tak.
– To dlaczego nie wezwie pan lekarza?
– Na moją chorobę lekarz nic nie poradzi.
Był wielkim tenorem, podziwianym na całym świecie. Tego wieczoru miał śpiewać na scenie operowej w Kairze, w tym starym teatrze, który jeszcze nie spłonął, ale on dobrze wiedział, że za jakiś czas budynek pochłonie pożar. Poprosił portiera, żeby go poinformował, kiedy tylko pan Gege zajmie swoje miejsce na widowni, piąty fotel w drugim rzędzie, po prawej stronie. Był w kostiumie, skończyli poprawiać mu makijaż. Usłyszał wezwanie. Nie ruszył się. Nadbiegł zdyszany portier, aby powiedzieć, że pan Gege – który nie umarł, to było oczywiste, bo przecież uciekł do Kairu – jeszcze się nie pojawił. Wszedł szybko na scenę, spojrzał na salę przez szczelinę w kurtynie: teatr pękał w szwach, wolny pozostawał jedynie piąty fotel po prawej stronie, w drugim rzędzie. Wtedy podjął natychmiastową decyzję; wrócił do garderoby, zdjął kostium i włożył własne ubranie, nie zmywając charakteryzacji ani nie zdejmując długiej siwej brody i gęstych białych brwi. Nikt go nie rozpozna, nie będzie już śpiewał. Doskonale rozumiał, że jego kariera jest skończona, że będzie musiał jakoś się urządzić, żeby mieć środki do życia, ale nic nie mógł na to poradzić: nie umiał śpiewać bez Gege.