Выбрать главу

Obudził się zlany potem. Na swój sposób starał się odczytać klasyczny freudowski sen o pustej scenie. Co on miał oznaczać? Że daremne oczekiwanie na Lilla Rizzitano zrujnuje mu życie?

– Pan komisarz? Mówi Burgio. Dawno się nie słyszeliśmy. Czy są jakieś wiadomości o naszym wspólnym znajomym?

– Nie.

Narażając się na opinię gbura, postanowił jednosylabowymi, lakonicznymi odpowiedziami zniechęcać dzwoniących do długich albo niepotrzebnych rozmów. Gdyby Rizzitano zdecydował się na telefon, po pierwszej nieudanej próbie mógłby zrezygnować.

– Myślę, że pozostaje nam tylko jeden sposób, żeby porozmawiać z Lillem, i proszę mi wybaczyć ten dowcip. Ostatni ratunek to okrągły stolik na trzech nogach.

Miał wielką awanturę z Adeliną. Kiedy tylko weszła do kuchni, od razu zaczęła krzyczeć. Zaraz potem wkroczyła do jego sypialni.

– Wczoraj nie jadł pan ani obiadu, ani kolacji!

– Nie byłem głodny, Adelino.

– To ja urabiam sobie ręce po łokcie, żeby pan jadł jak się należy, a pan ma to w nosie!

– Niczego nie mam w nosie. Przecież mówiłem, że zawodzi mnie apetyt.

– A poza tym ten dom wygląda jak chlew! Nie chce pan, żebym posprzątała podłogę, nie chce pan, żebym wyprała ubrania! Od pięciu dni chodzi pan w tej samej koszuli i w tych samych majtkach! Śmierdzi pan!

– Przepraszam, Adelino. Zobaczysz, to minie.

– A więc kiedy panu już minie, to niech pan wtedy zadzwoni, a ja przyjdę. Przedtem moja noga tu nie postanie. Kiedy pan się lepiej poczuje, niech pan zadzwoni.

Wyszedł na werandę, usiadł na ławce, postawił obok telefon i zaczął się wpatrywać w morze. Nic innego nie był w stanie robić, ani czytać, ani pisać, ani nawet myśleć, nic. Tylko patrzeć na morze. Zaczynał się gubić, sam to rozumiał, w bezdennej studni obsesji. Przypomniał sobie film, nakręcony chyba na podstawie opowiadania Durrenmatta: pewien komisarz uparł się, żeby czekać na mordercę, który miał się pojawić w konkretnym miejscu w górach, lecz nigdy już się tam nie pojawił; tyle że komisarz tego nie przewidział, więc czekał, wciąż czekał, mijały dni, miesiące i lata…

Około jedenastej rano zadzwonił telefon. Po raz pierwszy od porannej rozmowy z dyrektorem szkoły. Montalbano nie podniósł słuchawki, siedział jak sparaliżowany. Miał niezachwianą pewność – i nie pojmował dlaczego – że wie, kto się odezwie po drugiej stronie.

Zdobył się na odwagę, podniósł słuchawkę.

– Halo, czy to komisarz Montalbano?

Odezwał się piękny, głęboki głos starego mężczyzny.

– Tak, to ja – powiedział komisarz. I nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: – Nareszcie!

– Nareszcie – powtórzył rozmówca.

Przez chwilę milczeli, słuchając tylko swoich oddechów.

– Właśnie przyleciałem na Punta Raisi. Będę mógł być u pana najpóźniej o trzynastej trzydzieści. Jeśli to panu odpowiada, proszę mi dokładnie wytłumaczyć, gdzie możemy się spotkać. Długo mnie tu nie było. Pięćdziesiąt lat.

25

Odkurzył, zamiótł, wytarł podłogę, a wszystko to z szybkością niemego kina. Następnie poszedł do łazienki i wymył się tak dokładnie, jak przedtem tylko raz w życiu, kiedy miał szesnaście lat i wybierał się na pierwszą randkę. Bez końca stał pod prysznicem, myjąc pachy i skórę ramion, na koniec wylał na siebie pół butelki wody kolońskiej. Wiedział, że zachowuje się śmiesznie, lecz wybrał najlepsze ubranie, najbardziej elegancki krawat, wyczyścił buty, aż wyglądały, jakby miały wmontowany neon. Potem przyszło mu do głowy, że powinien nakryć stół; co prawda dopadł go właśnie wściekły głód, ale był pewny, że nie przełknie ani kęsa.

Czekał, czas potwornie mu się dłużył. Minęła pierwsza trzydzieści, poczuł się źle, niemal zasłabł. Nalał sporą dawkę czystej whisky i wlał sobie do gardła. I wreszcie nadeszło wyzwolenie: usłyszał szum samochodu na alejce dojazdowej. Pobiegł otworzyć furtkę. Z taksówki, która przyjechała z Palermo, wysiadł bardzo dobrze ubrany starszy mężczyzna, z laską w jednej ręce i z neseserem w drugiej. Zapłacił i kiedy taksówka zaczęła wykręcać, rozejrzał się dokoła. Wyprostowany, z podniesionym czołem, budził szacunek. Montalbanowi natychmiast się wydało, że już go gdzieś kiedyś widział. Wyszedł mu naprzeciw.

– Tu wszędzie są domy? – spytał starzec.

– Tak.

– Kiedyś nie było tu nic, tylko zarośla, piasek i morze.

Nie przywitali się, nie przedstawili sobie. Przecież się znali.

– Jestem prawie całkiem ślepy, naprawdę niewiele widzę – powiedział starzec, siadając na ławce na werandzie – ale wydaje mi się, że jest tu pięknie, spokojnie.

Dopiero w tej chwili komisarz przypomniał sobie, gdzie widział tego mężczyznę, a raczej nie jego, lecz jego sobowtóra – na okładce książki Jorge Luisa Borgesa.

– Czy coś pan zje?

– Jest pan bardzo uprzejmy, chętnie – powiedział starzec po chwili wahania – ale coś naprawdę niewielkiego, jakąś sałatkę, kawałek chudego sera, do tego może szklankę wina.

– Proszę wejść, właśnie nakryłem do stołu.

– Zje pan ze mną?

Montalbano miał ściśnięty żołądek, poza tym był dziwnie wzruszony. Skłamał.

– Już jadłem.

– Jeśli to panu nie robi różnicy, czy możemy zostać tutaj?

Rizzitano powiedział to po sycylijsku jak cudzoziemiec, który usiłuje używać języka tubylców.

– Zdałem sobie sprawę, że odgadł pan prawie wszystko – powiedział, jedząc powoli – kiedy czytałem artykuł w „Corriere”. Wie pan, już nie oglądam telewizji, widzę tylko smugi, od których bolą mnie oczy.

– Mnie również, choć nie mam kłopotów ze wzrokiem – wtrącił Montalbano.

– Mimo to wiedziałem już wcześniej, że odnalazł pan Lisettę i Maria. Mam dwóch synów, jeden jest inżynierem, drugi profesorem, tak jak ja. Obaj mają już swoje rodziny. Jedna z moich synowych to żarliwa zwolenniczka Ligi Północnej, nieznośna kretynka, kocha mnie, ale uważa za wyjątek, ponieważ myśli, że wszyscy z Południa to zbrodniarze, a w najlepszym wypadku nieroby. Dlatego nigdy mi nie oszczędzi informacji takich jak ta: wiesz, tato, w twoich okolicach – moje okolice rozciągają się dla niej od Sycylii do Rzymu – zabili tego, porwali tamtego, aresztowali jeszcze innego, podłożyli bombę, znaleźli w jaskini, i to w twoim miasteczku, takich dwoje, których zamordowano pięćdziesiąt lat temu…

– Jak to? – wtrącił Montalbano. – To pańska rodzina wie, że pan jest z Vigaty?

– Pewnie, że wie, ale nikomu, nawet kochanej żonie, nie powiedziałem, że mam jeszcze ziemię w Vigacie. Wiedzą tylko, że moi rodzice i znaczna część krewnych zginęli podczas bombardowań. W żaden sposób nie mogli mnie powiązać z ofiarami z jaskini, nie mieli pojęcia, że ten kawałek ziemi był moją współwłasnością. Ale ja, kiedy się o tym dowiedziałem, rozchorowałem się i dostałem wysokiej gorączki. Przeszłość gwałtownie przypomniała o sobie. Mówiłem panu o artykule w „Corriere”. Było tam napisane, że pewien komisarz z Vigaty, ten sam, który znalazł zwłoki, nie tylko zdołał zidentyfikować obydwie ofiary, lecz również doszedł do tego, że pies z terakoty nazywał się Kitmir. Nabrałem zatem pewności, że dotarł pan do mojej pracy dyplomowej. A więc przesyłał mi pan jakiś komunikat. Musiałem stracić dużo czasu, żeby przekonać synów, że chcę jechać sam. Powiedziałem, że przed śmiercią pragnę zobaczyć miejsca, w których się urodziłem i gdzie mieszkałem w młodości.