Выбрать главу

Montalbana to nie przekonywało, więc przerwał starcowi.

– Chce pan powiedzieć, że wszyscy w pańskiej rodzinie wiedzieli, że pan pochodzi z Vigaty?

– Dlaczego miałbym to ukrywać? I nigdy nie zmieniłem nazwiska, nigdy nie sfałszowałem dokumentów.

– To znaczy, że udało się panu zniknąć, choć wcale się pan o to nie starał?

– Właśnie tak. Człowieka znajduje się dopiero wtedy, kiedy ktoś inny naprawdę potrzebuje lub chce go odnaleźć… W każdym razie musi mi pan uwierzyć, że zawsze żyłem pod własnym imieniem i nazwiskiem, przystępowałem do konkursów, wygrywałem je, nauczałem, ożeniłem się, miałem synów, wnuki noszą moje nazwisko. Emeryturę pobieram jako Calogero Rizzitano, urodzony w Vigacie.

– Ale przecież musiał pan pisać… no nie wiem… do urzędu miasta, na uniwersytet, żeby uzyskać niezbędne dokumenty!

– Oczywiście, pisałem i dostawałem je. Komisarzu, proszę nie przyjmować błędnej perspektywy historycznej. W tym czasie nikt mnie nie poszukiwał.

– Nawet nie odebrał pan pieniędzy, które miasto było panu winne za przewłaszczenie ziemi.

– W tym sęk. Od trzydziestu lat nie utrzymywałem kontaktów z Vigatą. Zresztą kiedy człowiek się starzeje, dokumenty z miejsca urodzenia są mu coraz mniej potrzebne. A starania o te akty, które stanowiłyby podstawę do wypłaty pieniędzy za przewłaszczenie, wydawały się zbyt ryzykowne. Mogło się zdarzyć, że ktoś by sobie o mnie przypomniał. A ja już dawno temu zakończyłem znajomość z Sycylią. Nie chciałem – i nie chcę – mieć z nią nic wspólnego. Gdyby jakimś specjalnym aparatem wypłukano krew, która krąży mi w żyłach, byłbym szczęśliwy.

– Czy ma pan ochotę na spacer brzegiem morza? – spytał Montalbano, kiedy mężczyzna skończył jeść.

Spacerowali od pięciu minut. Starzec w jednej ręce trzymał laskę, a drugą wspierał się na ramieniu komisarza. Wreszcie Rizzitano zapytał:

– Czy powie mi pan, jak zidentyfikował Lisettę i Maria? I jak pan do tego doszedł, że miałem z tym coś wspólnego? Proszę wybaczyć, ale trudno mi jest równocześnie chodzić i mówić.

Kiedy Montalbano opowiadał mu historię dochodzenia, starzec co jakiś czas wykrzywiał wargi, jak gdyby na znak, że sprawy miały się zupełnie inaczej.

W pewnej chwili komisarz poczuł, że ręka Rizzitana stała się cięższa. Pochłonięty rozmową, nie zauważył, że starzec jest już zmęczony spacerem.

– Może wrócimy do domu?

Usiedli na werandzie.

– Zatem – powiedział Montalbano – czy zechce mi pan powiedzieć, jak naprawdę potoczyła się ta historia?

– Oczywiście, po to przyjechałem. Ale to bardzo trudne.

– Spróbuję panu pomóc. Zróbmy w ten sposób. Będę mówił, jak ja to sobie wyobrażam, a pan mnie będzie poprawiał, jeśli się pomylę.

– Zgoda.

– A więc na początku lipca czterdziestego trzeciego roku Lisetta i Mario odwiedzili pana w domu u stóp Baraniej Góry, gdzie chwilowo mieszkał pan sam. Lisetta uciekła z Serradifalco, żeby spotkać się z narzeczonym, Mariem Cunichem, marynarzem ze statku „Pacinotti”, który miał niebawem odpłynąć…

Starzec uniósł rękę i komisarz urwał.

– Proszę wybaczyć, ale było inaczej. A pamiętam wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Tak to już jest ze starymi ludźmi, że im dłużej żyją, tym ostrzejszą mają pamięć. Bezlitośnie ostrą. Szóstego lipca wieczorem, około dziewiątej, usłyszałem gwałtowne łomotanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem Lisettę, która właśnie uciekła z domu. Została zgwałcona.

– Podczas podróży z Serradifalco do Vigaty?

– Nie. Zgwałcił ją ojciec. Poprzedniego dnia.

Montalbano nie mógł znaleźć słów, żeby cokolwiek powiedzieć.

– To dopiero początek, najgorsze jeszcze przed nami. Lisetta wyznała mi, że jej ojciec, wuj Stefano, jak go nazywałem, co jakiś czas pozwalał sobie wobec niej na nieskromne zachowanie. Pewnego dnia Stefano Moscato, który wyszedł z więzienia i uciekł z rodziną do Serradifalco, znalazł listy pisane do Lisetty przez Maria. Powiedział, że chce z nią o czymś ważnym porozmawiać, zaprowadził córkę na pole, rzucił jej listy w twarz, pobił ją i zgwałcił. Lisetta była… nigdy jeszcze nie była z żadnym mężczyzną. Nie powiedziała nikomu, miała nerwy ze stali. Nazajutrz uciekła, tak po prostu, i przyjechała do mnie, bo byłem dla niej kimś więcej niż bratem. Następnego dnia rano udałem się do miasta, żeby zawiadomić Maria o przybyciu Lisetty. Mario zjawił się wczesnym popołudniem, zostawiłem ich samych i poszedłem na spacer, na łąki. Wróciłem do domu około siódmej wieczorem, Lisetta była sama, Mario musiał już pędzić na statek. Zjedliśmy kolację, potem stanęliśmy przy oknie i obserwowaliśmy nalot na Vigatę, który wyglądał jak pokaz sztucznych ogni. Lisetta poszła spać do mojego pokoju na piętrze. Ja zostałem jeszcze na dole i czytałem książkę przy lampie naftowej. I wtedy…

Rizzitano był zmęczony. Przerwał i głęboko zaczerpnął powietrza.

– …i wtedy usłyszałem krzyki. Choć najpierw myślałem, że to wyje jakieś zwierzę, że to może psi skowyt. Ale to był wuj Stefano, szukał córki. Ten głos przyprawił mnie o gęsią skórkę. Pełen udręki i przerażający, brzmiał niczym lament porzuconego bezlitośnie kochanka, który cierpiał i wykrzykiwał swój ból, a nie jak wołanie ojca, który chciał odnaleźć córkę. Byłem poruszony. Otworzyłem drzwi, panowała gęsta ciemność. Krzyknąłem, że jestem sam, i spytałem, dlaczego szuka córki właśnie u mnie. Nagle stanął przede mną, jak gdyby wystrzelił z procy. Wtargnął do domu, drżał jak szalony, wyzywał mnie i Lisettę. Próbowałem go uspokoić, podszedłem do niego. Dostałem pięścią w twarz, ogłuszony upadłem na plecy. Zobaczyłem, że trzyma rewolwer. Groził, że mnie zabije. Popełniłem błąd, powiedziałem, że pewnie szuka córki, by ją zgwałcić jeszcze raz. Wypalił do mnie, ale chybił, był roztrzęsiony. Wymierzył raz jeszcze, lecz w tej samej chwili padł inny strzał. W swoim pokoju, koło łóżka, trzymałem naładowaną broń myśliwską. Lisetta wzięła strzelbę i stojąc na schodach, strzeliła do ojca. Trafiła wuja Stefano w ramię. Upadł i upuścił broń. Lisetta powiedziała zimno, żeby sobie poszedł, bo w przeciwnym razie go wykończy. Byłem pewny, że się nie zawaha. Wuj Stefano długo patrzył córce w oczy, potem zaczął coś mruczeć z zamkniętymi ustami – cierpiał chyba nie tylko wskutek rany – odwrócił się i wyszedł. Zaryglowałem drzwi i okna. Byłem przerażony, ale Lisetta dodała mi odwagi. Siedzieliśmy tak zabarykadowani jeszcze nazajutrz rano. Około trzeciej przyszedł Mario i kiedy opowiedzieliśmy mu o wizycie wuja Stefano, postanowił zostać z nami na noc, był pewny, że ojciec Lisetty powróci. Około północy rozpoczęło się potworne bombardowanie Vigaty, lecz Lisetta była spokojna, mając Maria u swego boku. Dziewiątego lipca rano poszedłem do miasta, żeby sprawdzić, czy nasz dom jeszcze stoi. Przykazałem Mariowi, żeby nikomu nie otwierał i trzymał broń w zasięgu ręki.

Przerwał.

– Zaschło mi w gardle.

Montalbano pobiegł do kuchni, wrócił ze szklanką i z karafką zimnej wody. Starzec wziął szklankę oburącz, wstrząsnął nim dreszcz. Komisarzowi zrobiło się bardzo przykro.

– Może odpocznie pan jakiś czas.

Starzec pokręcił przecząco głową.

– Jeśli przerwę tę opowieść, już nigdy jej nie skończę. Zostałem w Vigacie prawie do wieczora. Dom nie został zniszczony, ale panował w nim wielki bałagan, drzwi i okna były wyrwane z zawiasów, meble leżały na podłodze, potłukło się szkło. Uporządkowałem, jak mogłem, pracowałem całe popołudnie. Wychodząc, nie znalazłem roweru, ktoś mi go ukradł. Poszedłem pieszo w kierunku willi, trwało to godzinę. Musiałem iść samym poboczem, ponieważ w obu kierunkach ciągnęły sznury pojazdów wojskowych, włoskich i niemieckich. Kiedy dotarłem do drogi, która prowadziła do willi, nadleciały dwa amerykańskie myśliwce, zaczęły strzelać i zrzucać ciężkie pociski. Samoloty zeszły bardzo nisko, ich silniki wręcz huczały. Rzuciłem się do rowu. Prawie natychmiast uderzył mnie z wielką siłą jakiś przedmiot. Z początku myślałem, że to duży kamień odrzucony przez wybuch bomby. Okazało się jednak, że był to żołnierski but, ze stopą urwaną nieco powyżej kostki. Szybko się podźwignąłem, wbiegłem na ścieżkę, musiałem się zatrzymać, żeby zwymiotować. Plątały mi się nogi, upadłem dwa albo trzy razy, a za moimi plecami warkot samolotów przycichł, coraz wyraźniej było słychać wrzaski, zawodzenia, modlitwy, rozkazy wykrzykiwane pomiędzy płonącymi ciężarówkami. W chwili gdy stawiałem nogę na progu mojego domu, na piętrze rozległy się dwa strzały, jeden zaraz po drugim. Pomyślałem, że wuj Stefano zdołał wtargnąć do środka i właśnie dopełnił zemsty. Wziąłem duży żelazny pręt, którym zazwyczaj ryglowaliśmy drzwi, i wszedłem bezszelestnie na górę. Drzwi mojej sypialni były otwarte, tuż za progiem stał jakiś człowiek, odwrócony do mnie plecami. Trzymał jeszcze w ręku rewolwer.