– Komisarzu Montalbano. Zwracam się bezpośrednio do pana. Może to nieprawda, że ta historia jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje? – spytał dziennikarz na zakończenie.
Na dźwięk własnego nazwiska, widząc wpatrzone w siebie oczy Zita, i to podczas kolacji, Montalbano zachłysnął się winem, które właśnie wlewał sobie do ust, stracił oddech, zakasłał i odchrząknął.
Kiedy skończył jeść, włożył slipki i poszedł nad morze. Woda była przejmująco zimna, lecz kąpiel przywróciła mu siły.
– Proszę mi dokładnie zreferować, jak się to wszystko odbyło – powiedział kwestor.
Kiedy Montalbano wszedł do gabinetu, przełożony wstał, podszedł do niego i energicznie wziął go w ramiona.
Komisarz zupełnie nie umiał kłamać ani mydlić oczu osobom, które uważał za uczciwe lub które szanował. Lecz kiedy miał przed sobą przestępców albo ludzi, co niewiele go obchodzili, zdolny był zmyślać z kamienną twarzą niestworzone rzeczy; mógł się upierać, że widział gruszki na wierzbie. Zważywszy na to, że nie tylko szanował przełożonego, lecz niekiedy rozmawiał z nim jak z ojcem, żądanie kwestora wprawiło go w podenerwowanie. Poczerwieniał, oblał się potem, zaczął się wiercić na krześle, jak gdyby coś uwierało go w siedzenie. Kwestor zauważył wahanie komisarza, lecz przypisał je niekłamanemu cierpieniu, jakiego Montalbano doświadczał za każdym razem, kiedy musiał opowiadać o swojej udanej akcji. Przełożony pamiętał, jak podczas ostatniej konferencji prasowej, przed kamerami, komisarz wypowiedział się – choć trudno było to nazwać wypowiedzią – długim i żałosnym bełkotem, niekiedy pozbawionym jakiegokolwiek sensu, wytrzeszczając oczy i przewracając gałkami, które pląsały niczym w pijackich podrygach.
– Zanim zacznę, chciałbym prosić o radę.
– Jestem do dyspozycji.
– Co mam napisać w raporcie?
– Przepraszam, co to za pytanie? Nigdy nie pisał pan raportów? W raportach opisuje się fakty, które miały miejsce – odpowiedział sucho kwestor, lekko zdziwiony. A widząc, że rozmówca nie zamierza zacząć swej opowieści, dodał: – A propos, zręcznie i odważnie potrafił pan wykorzystać przypadkowe spotkanie i zmienić je w udaną operację policyjną, zgoda, ale…
– No właśnie, chciałem powiedzieć…
– Niech pan pozwoli mi skończyć. Ale muszę zauważyć, że wystawił pan siebie i swoich ludzi na poważne niebezpieczeństwo. Powinien był pan poprosić o znaczne wsparcie, podjąć należne środki ostrożności. Na szczęście, wszystko skończyło się dobrze, lecz za bardzo pan ryzykował, chcę to panu powiedzieć z całą szczerością. A teraz słucham.
Montalbano obejrzał sobie palce u lewej ręki, jak gdyby dopiero przed chwilą mu wyrosły, a on nie wiedział, do czego mogą się przydać.
– Co jest? – spytał cierpliwie kwestor.
– A to, że wszystko zostało zmyślone! – wybuchnął Montalbano. – Nie było tu żadnego przypadku. Poszedłem spotkać się z Tanem, ponieważ mnie o to poprosił. I podczas tego spotkania omówiliśmy całą akcję.
Kwestor przetarł oczy.
– Umówiliście się?
– W stu procentach.
I jako że powiedział już A, powiedział też i B, i całą resztę: od telefonu, który otrzymał od Gege, aż do przedstawienia z aresztowaniem Tana.
– Coś jeszcze? – spytał na koniec kwestor.
– Tak. To, że skoro tak się rzeczy mają, nie należy mi się żaden awans na wicekwestora. Gdybym został awansowany, to wyłącznie za oszustwo, za kłamstwo.
– To nie pan podejmuje decyzję, tylko ja – powiedział cierpko kwestor.
Wstał, splótł dłonie za plecami, myślał przez dłuższą chwilę. Potem otrząsnął się i spojrzał na Montalbana.
– Zróbmy w ten sposób. Niech pan napisze mi dwa raporty.
– Dwa?! – jęknął Montalbano, dobrze wiedząc, ile wysiłku kosztuje go zawsze pisanie.
– Proszę nie dyskutować. Dokument na pokaz złożę w archiwum, z myślą o wtyczce, która niechybnie postanowi przekazać go prasie lub mafii. Prawdziwą relację schowam w kasie pancernej.
Uśmiechnął się.
– A co do awansu, który chyba najbardziej pana przeraża, proszę przyjść do mnie w piątek wieczorem, porozmawiamy o tym w spokoju. Wie pan, moja żona wymyśliła niezwykły sos.
Gerlando Misuraca, fertyczny osiemdziesięcioczterolatek, ryknął swoim zwyczajem do słuchawki, kiedy tylko komisarz powiedział „słucham”.
– Co za głupek mnie z panem połączył?!
– A co on takiego zrobił?
– Przekręcił moje nazwisko! Nie mógł go zapamiętać, zakuty łeb! Misraca na mnie mówił, jak na jakieś rozwolnienie!
Podejrzliwie zamilkł na chwilę, po czym spytał zmienionym tonem:
– Gwarantuje mi pan słowem honoru, że to jakiś głupi kutas?
Wiedząc, że odebrał Catarella, Montalbano odpowiedział bez najmniejszego wahania:
– Mogę to panu zagwarantować. A czy można wiedzieć, dlaczego pan żąda takiej gwarancji?
– Bo jeśli miał ochotę zakpić ze mnie lub z tego, co reprezentuję, to za pięć minut będę w komisariacie i kopnę go w tyłek jak Pan Bóg na niebie!
„Cóż takiego reprezentuje pan Misuraca?” – zastanawiał się Montalbano, podczas gdy tamten nie przestawał wyrzucać z siebie straszliwych pogróżek. Nic, absolutnie nic z… jak by to powiedzieć… oficjalnego punktu widzenia. Urzędnik gminny, od lat na emeryturze, nie piastował ani teraz, ani w przeszłości żadnych funkcji publicznych, był szeregowym członkiem swojej partii. Człowiek o nieposzlakowanej uczciwości, godnie znosił swój nader skromny żywot; nawet za czasów Mussoliniego nie chciał wykorzystywać sytuacji, był zawsze oddany sprawie, jak to się wówczas mówiło. Za to, począwszy od 1935 roku, brał udział we wszystkich wojnach i zawsze stał na pierwszej linii frontu, nie pominął ani jednej batalii, wydawał się wszechobecny: od Guadalajary w Hiszpanii do Bir al-Gobi w Afryce Północnej, zaliczając po drodze Aksum w Etiopii. Następnie niewola w Teksasie, odmowa współpracy, w konsekwencji cięższe więzienie o chlebie i wodzie. Reprezentował zatem – jak podsumował Montalbano – historyczną pamięć o historycznych błędach, to oczywiste, lecz on sam popełnił je z naiwną wiarą i odczuł ich skutki na własnej skórze: odniósł trzy dość poważne rany i w wyniku jednej z nich kulał na lewą nogę.
„Gdyby to było możliwe, czy walczyłby pan wtedy u boku Niemców i zwolenników Republiki Salo?” – zapytał kiedyś podstępnie Montalbano, który lubił go na swój sposób. Cóż, w tym wielkim kalejdoskopie ludzi skorumpowanych, korumpujących, łapowników, cinkciarzy, łapówkarzy, alfonsów, złodziei i krzywoprzysięzców, do których każdego dnia dołączały coraz to nowe kreatury, w stosunku do osób nieuleczalnie uczciwych komisarz od jakiegoś czasu żywił coś w rodzaju sympatii.
Kiedy starzec usłyszał to pytanie, niemal zapadł się w sobie, na twarzy przybyło mu zmarszczek, jego wzrok zmętniał. Montalbano zrozumiał wówczas, że Misuraca tysiące razy sam stawiał sobie to pytanie i nie potrafił udzielić na nie odpowiedzi. Toteż nie nalegał.
– Halo? Jest pan tam jeszcze? – spytał gderliwie Misuraca.
– Słucham, szanowny panie.
– Przypomniałem sobie o czymś, o czym nie pamiętałem, składając zeznanie.
– Nie wątpię, że nie chciał pan niczego ukryć. Proszę mówić.
– Dziwna rzecz mi się przydarzyła, kiedy znalazłem się prawie na wysokości supermarketu. W pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi, byłem podenerwowany i poruszony, ponieważ są na świecie sukinsyny, które…
– Przejdźmy do rzeczy.
Gdyby mu tylko na to pozwolić, Misuraca zacząłby opowieść od pierwszych bojówek faszystowskich.