Выбрать главу

I nagle, jeden po drugim, padły zburzone domy. Patrzyli, jak pojawili się mężczyźni z wielkimi młotami i zwalili nimi mury. Suzy obróciła się, by zobaczyć, jak reagują na to jej przyjaciele, i dostrzegła, że wszyscy są dorośli lub nawet starzy, że oddalają się od niej i krzyczą, żeby poszła za nimi. Zaczęła płakać. Jej buty przylgnęły do chodnika, nie mogła ich oderwać. Gdy runęły domy, wszystko w okolicy było płaskie, tylko rury sterczały w powietrzu, a na jednej z nich stała toaleta, jak zwariowany pomnik po wyższym piętrze, które znikło.

— Wszystko zmieni się znowu.

Buty Suzy odkleiły się od chodnika, dziewczyna odwróciła się więc i zobaczyła, że obok niej stoi Cary, zawstydzająco nagi.

— Jezu, nie zimno ci? — zapytała. — Nie, to przecież nie ma znaczenia. Jesteś tylko duchem.

— No, może — odpowiedział jej z uśmiechem. — My wszyscy chcemy cię tylko ostrzec, wiesz? Tu znowu nastąpi zmiana i chcemy dać ci możliwość wyboru.

— To nie sen, prawda?

— Nie — potrząsnął głową chłopak. — Jesteśmy w kocu. Możesz z nami pogadać także i na jawie. Jeśli zechcesz.

— W kocu? Wy wszyscy? Mama, Kenny, Howard? — Także wielu innych. Nawet twój ojciec, jeśli chcesz z nim porozmawiać. To jest dar. Rodzaj prezentu z okazji rozstania. Wszyscy jesteśmy ochotnikami, ale jest tu o wiele więcej mnie i innych niż to potrzebne.

— Mówisz bez sensu, Cary.

— Będziesz wiedziała, Suzy. Jesteś silną dziewczyną. Tło snu rozmazało się. Obydwoje stali w pomarańczowo-brązowej ciemności, dalekie niebo także błyszczało na pomarańczowo, jakby na horyzoncie odbijały się w nim płomienie. Cary obejrzał otoczenie i skinął głową.

To artyści — powiedział. — Jest tam tak wielu artystów i naukowców, że czasami czuje się zagubiony. Ale mam zamiar być jednym z nich, jak tylko się zdecyduje. Dały nam czas. Jesteśmy traktowani z szacunkiem, Suzy. Wiedzą, że je stworzyliśmy i traktują nas naprawdę dobrze. Wiesz, tam — wskazał ciemność — moglibyśmy być razem. Jest takie miejsce, w którym wszyscy myślą. To jak prawdziwe życie, prawdziwy świat. Może być tak, jak było, i tak, jak będzie. Co tylko chcesz.

— Zostaje, Cary.

— Tak… Tak myślałem, że zostaniesz. Kiedy ja się do nich przyłączyłem, nie miałem wielkiego wyboru. Ale nie żałuje. W Brooklyn Heights nigdy nie zostałbym tym, kim jestem teraz.

— Ty też jesteś zombie, wiesz?

— Jestem duchem — uśmiechnął się do niej Cary. — W każdym razie cześć mnie zostanie, na wypadek, gdybyś chciała pogadać. A inna cześć odejdzie, kiedy się zmienią.

— Czy wróci do tego, co było? Cary potrząsnął głową.

— Już nigdy nie będzie tak, jak było. I… słuchaj, ja tam nie rozumiem wszystkiego, ale niedługo nastąpi kolejna zmiana. Nic już nigdy nie będzie takie samo.

Suzy spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem.

— I myślisz, że jak jesteś nagi, to mnie skusisz? Cary spojrzał w dół, na swój obraz.

— Nawet o tym nie pomyślałem — powiedział. — Teraz widzisz, jaki jestem beztroski? Nie mogłabyś zmienić zdania?

Potrząsnęła zdecydowanie głową.

Tylko ja nie zachorowałam — powiedziała.

— Cóż, nie tylko ty. Jest jeszcze dwadzieścia, dwadzieścia pięć innych osób. Troszczymy się o nie najlepiej, jak potrafimy.

Wolałaby być wyjątkiem.

— Serdeczne dzięki — powiedziała sarkastycznie.

— W każdym razie noś to na sobie. Kiedy przyjdzie zmiana, otul się naprawdę ciasno. Zostawimy ci mnóstwo jedzenia.

— To dobrze.

— Myślę, że zaraz się obudzisz. Zejdę ci z drogi. Możesz się zobaczyć z nami nawet na jawie. Jeszcze przez jakiś czas.

Suzy przytaknęła ruchem głowy.

— Nie zostaw go gdzieś — ostrzegł Cary. — Bo stanie ci się krzywda.

— Nie zostawię.

— Cóż… — Wyciągnął dłoń z rozczapierzonymi palcami i dotknął jej skrzyżowanych ramion.

Otworzyła oczy. Ponad rurami wstawał blady, pomarańczoworóżowy świt. Powierzchnia wgłębienia i rury były chłodne.

Suzy otuliła się kocem i czekała.

43

Paulsen-Fuchs stał w komorze obserwacyjnej, opierając się o stół. Oczy miał opuszczone. Dość się już napatrzył na to, co leżało na łóżku w laboratorium.

Wczesnym rankiem Bernard stracił swoją ludzką formę. Kamery śledziły jego przemianę. Na łóżku leżała teraz szara i ciemnobrązowa masa, zwisająca z obu stron na podłogę. Od czasu do czasu poruszała się, niekiedy przebiegał przez nią krótki, gwałtowny dreszcz.

Gdy mógł się jeszcze poruszać, Bernard zabrał ze sobą na łóżko klawiaturę komputera. Z boku bezkształtnej bryły wybiegał kabel, sama klawiatura znajdowała się gdzieś wewnątrz niej lub pod nią.

Bernard ciągle przesyłał wiadomości, choć nie mógł już mówić. Monitor w laboratorium kontrolnym przekazywał istny potop słów — subiektywną relację z transformacji. Większość tej relacji była kompletnie nieczytelna. Być może sam Bernard stał się już niemal noocytem.

Jego przemiana nie ułatwiła Paulsen-Fuchsowi decyzji. Demonstranci — i rząd, nie próbując przeszkodzić demonstrantom — domagali się śmierci Bernarda i całkowitej sterylizacji laboratorium, w którym mieszkał. Były ich dwa miliony. Jeśli nie spełni tych żądań, zrównają Pharmek z ziemią. Armia stwierdziła, że nie będzie bronić firmy, policja także uchyliła się od odpowiedzialności. Paulsen-Fuchs nie mógł powstrzymać protestu, gdyż na terenie Pharmeku pozostało tylko pięćdziesięciu pracowników. Resztę ewakuowano ze względów bezpieczeństwa.

Kilkakrotnie rozważał, czy nie rzucić po prostu tego wszystkiego, nie wyjechać do domu w Hiszpanii, nie odizolować się całkowicie od świata. Zapomnieć o wszystkim, co przyniósł ze sobą do Niemiec jego przyjaciel, Michael Bernard.

Lecz Paulsen-Fuchs robił interesy zbyt długo, by teraz po prostu uciec. Jako bardzo młody człowiek widział Rosjan wkraczających do Berlina. Zatarł więc za sobą wszystkie ślady swej niezbyt pięknej, nazistowskiej przeszłości, starał się być tak przeciętnym, jak to tylko możliwe, ale nie uciekł. I, podczas okupacji, miał trzy różne prace. Został w Berlinie do 1955 roku, kiedy to wraz z dwoma wspólnikami założył Pharmek. Firma omal nie zbankrutowała w czasie paniki po aferze z thalidomidem, ale i wówczas nie uciekł.

Nie, nie zrzuci z siebie odpowiedzialności. Sam wciśnie przycisk, który uruchomi pompy tłoczące gaz sterylizujący do odciętego od świata laboratorium. Sam udzieli instrukcji tym, którzy wejdą do laboratorium z lampami lutowniczymi, by dokończyć dzieła zniszczenia. Będzie to klęska, ale przynajmniej przyjmie ją tutaj, a nie w ukryciu, w Hiszpanii.

Nie miał pojęcia, co manifestanci zrobią po śmierci Bernarda.

Wyszedł powoli z komory obserwacyjnej i przeszedł do laboratorium kontrolnego. Usiadł przed monitorem, na którym pojawiały się przekazywane przez Bernarda wiadomości. Cofnął się do samego początku. Czytał wystarczająco szybko, by przegonić lawinę słów. Chciał wiedzieć, co zostało już powiedziane, by sprawdzić, czy potrafi zrozumieć to, co Bernard mówi na bieżąco.

Ostatnie zapisy w elektronicznym dzienniku Michaela Bernarda. Początek: 0835.

Gogarty. Znikną w ciągu tygodnia.

Tak, komunikują się. Ubodzy krewni. Wybuchy epidemii, których nawet nie jesteśmy świadomi. Europa, Azja, Australia. Ludzie bez symptomów. Oczy i uszy, zbierają, uczą się, żniwa na ubogim poletku naszych losów i naszej historii. Wspaniali szpiedzy.