Выбрать главу

— Chyba odjechali… — gorączkowo mamrotał Barbridge. — No, Rudy… Szybciej, szybciej! — zaczął się wiercić, pomacał ręką dookoła, złapał worek z towarem i spróbował wstać — no prędzej, na co czekasz!

Red ciągle patrzył w stronę szosy. Teraz panowała tam ciemność i nic nie było widać, ale przecież gdzieś musiał być tamten — maszerował jak nakręcona lalka, potykał się, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał się w krzakach.

— Dobra — powiedzial Red na głos. — Idziemy. Podniósł Barbridge'a. Stary jak kleszczami ścisnął go lewą ręką za szyję i Red nie mając siły, żeby wstać, na czworakach powlókł go przez dziurę w ogrodzeniu chwytając rękami mokrą trawę.

— Naprzód, naprzód… — chrypiał Barbridge. — Nie martw się, trzymam towar, nie zgubię go… naprzód!

Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałęzie jarzębiny biły po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciężki, niby nieboszczyk, worek z towarem brzęczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno było natknąć się na tamtego, który być może ciągle jeszcze błąkał się tu w ciemnościach.

Kiedy się wydostali na szosę, było jeszcze ciemno, ale czuło się. że świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył Barbridge'a na poboczu, rozejrzał się i jak wielki czarny pająk przebiegł przez drogę. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii maskujące gałęzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł, wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej ręce trzymał worek z towarem, drugą obmacywał nogi.

— Szybko! — wychrypiał. — Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam całe kolana… Żeby chociaż kolana uratować!

Red dźwignął go i zgrzytając zębami z wysiłku wwalił go do samochodu. Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jęknął. Worka jednak nie wypuścił. Red podniósł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na starego. Barbridge'owi udało się przytargać również płaszcz.

Red wziął latarkę i przeszedł poboczem wypatrując śladów. Śladów właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosę Landrover przygniótł wysoką, gęstą trawę, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrócić do poprzedniego stanu.

W miejscu gdzie stał samochód patrolu, leżało na ziemi mnóstwo niedopałków. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu się palić, wyciągnął papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyć do samochodu i pędzić, pędzić, żeby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Ale tego właśnie zrobić nie było wolno. Należało postępować powoli i rozważnie.

— Co ty wyprawiasz? — płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. — Wody nie wylałeś, wszystkie wędki suche… Na co czekasz? Chowaj towar!

— Stul pysk, ty!… — powiedział Red. — Nie przeszkadzaj! — zaciągnął się papierosem. — Wjedziemy do miasta od południowej strony.

— Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracę kolana, Łajdaku! Kolana!

Red po raz ostatni zaciągnął się papierosem i schował go do pudełka od zapałek.

— Zamknij mordę, Ścierwnik — powiedział. — Prosto przez miasto nie możemy jechać. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymać.

— No to co?

— Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.

— Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym gadać!

— A jeżeli ktoś pomaca?

— Pomaca… tak zawyję, że na całe życie odechce mu się macania.

Ale Red już podjął decyzję. Podniósł przednie siedzenie samochodu, świecąc latarką otworzył skrytkę i powiedział:

— Dawaj towar.

Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do środka nasłuchując, jak w worku cos dźwięczy i postukuje.

— Nie wolno mi ryzykować — mruknął. — Nie mam prawa.

Założył pokrywę na miejsce, nasypał na wierzch trochę śmieci, zarzucił szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stękał, pojękiwał, żałośliwie domagał się pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulę. Wiercił się bez przerwy na siedzeniu, z lękiem wpatrując się w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodę wylał na wędki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku — wędkarze wracali z niezbyt udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochód ruszył.

Do samego zakrętu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął się potężny trzymetrowy mur otaczający Strefę, a z prawej były krzaki, rzadkie zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red dobrze widział w ciemności, zresztą ciemność nie była już taka gęsta, a oprócz tego wiedział z góry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed samochodem pojawiła się rytmicznie maszerująca postać, nawet nie zwolnił. Tamten wędrował prosto środkiem szosy — i jak oni wszyscy szedł do miasta. Red wyprzedził go, prowadząc samochód lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu.

— Matko Boska! — wymamrotał z tyłu Barbridge. — Rudy, widziałeś?

— Tak — powiedział Red.

— O Boże!… Tego nam jeszcze brakowało! — mamrotał Barbridge i nagle zaczął głośno odmawiać modlitwę.

— Zamknij się! — ostro powiedział Red. Zakręt powinien być gdzieś tutaj. Red zwolnił, wpatrując się w szereg pochylonych domków i płotów po prawej. Stary transformator… podparty słup… spróchniały mostek nad przydrożnym rowem… Red skręcił kierownicę. Samochód podrzuciło na wybojach.

— Dokąd? — dziko zawył Barbridge. — Przez ciebie nogi stracę, bydlaku!

Red na sekundę odwrócił się i z całej siły uderzył starego w twarz, aż dłoń podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił się i zamilkł. Samochód podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośnięte trawą stare koleiny, ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił się i odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie… Potem ucichł.

Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablów i fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w których hodowano karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały, podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone, niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom — żółto świeciło zasłonięte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna i olbrzymi pies, zachłystując się wściekłością, wybiegł na drogę i przez jakiś czas pędził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kół.

Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na Szosę Zachodnią, zatrzymał samochód i zgasił silnik. Potem wyszedł na drogę, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a, ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło się zupełnie widno. Wokół było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył się do szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzaków. Policyjna wartownia była stąd doskonale widoczna — maleńki domek na kółkach i trzy oświetlone okienka, samochód patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i patrzył. Na wartowni nic się nie działo — najwidoczniej policjanci, zmęczeni i zmarznięci, teraz grzali się w domku — drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. „Dranie” — cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne otwory, zacisnął w pięści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie wyjmując z kieszeni rąk, zawrócił. Landrover, lekko pochylony, stał w krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od co najmniej dziesięciu lat.