Выбрать главу

— Dzień dobry.

Tęgi mężczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramię i coś odburknął.

— Pańska małżonka przychodziła do nas w nocy — powiedział Red. — Skarżyła się, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.

— Co mi do tego? — warknął mężczyzna w piżamie.

— Żona robiła wczoraj pranie — ciągnął Red. — Jeżeli przeszkadzaliśmy państwu, to przepraszam.

— Ja nic nie mówiłem — powiedział mężczyzna w piżamie. — Proszę…

— W takim razie bardzo się cieszę — powiedział Red.

Zszedł na dół, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie, zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicę.

Miał niedaleko — dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed „Metropolem” jak zwykle błyszczał chromem i lakierem różnobarwny szereg samochodów, służba hotelowa w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście rozmawiali w grupach po dwóch i trzech na marmurowych schodach, ćmiąc cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodzić. Usiadł pod markizą maleńkiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawę i zapalił. Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerów z międzynarodowej policji. Byli po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parówki i pili ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesięć kroków dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki — widelec trzymał w zaciśniętej pięści, niebieski hełm leżał do góry nogami na podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, więcej nikogo w kawiarni nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była za dwadzieścia dziewiąta.

Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kęsy i wciskając na głowę miękki kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał się ze stopni — świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, różowy, taki okropnie zadowolony i przekonany, że nadchodzący dzień nie przyniesie mu żadnych kłopotów. Pomachał komuś ręką, przerzucił przez prawe ramię zwinięty płaszcz i podszedł do swego peugeota.

Peugeot Dicka był również pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.

Red zasłaniając się dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy, sadowi się za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne, podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął błękitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko wytoczył się na ulicę. Można było przypuścić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że Nunnun wybierał się do instytutu, a to znaczyło, że będzie musiał objechać fontannę i przejechać obok kawiarni. Na to, żeby wstać i wyjść, było już za późno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz dłonią i zgarbił się nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnęły hamulce i rześki głos Nunnuna zawołał:

— Hej! Shoehart! Red!

Klnąc w myśli Red podniósł głowę, Nunnun już szedł do niego, z daleka wyciągając rękę. Promienia! życzliwością.

— Co tu robisz tak wcześnie? — zapytał podchodząc. nie, dziękuję, Madame — rzucił kelnerce. — Nie będę nic zamawiał… — i znowu do Reda — Sto lat cię nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?

— Nic szczególnego… — niechętnie powiedział Red. — Tak… różne głupstwa.

Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i starannością sadowi się na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronę, a talerzyk po kanapkach w drugą, słuchał jego życzliwej paplaniny.

— Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz, ostatnio też się zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie spać? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie automaty diabli wzięli… — nagle się rozejrzał. — Pardon, a może ty na kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?

— Nie… — ospale powiedział Red. — Miałem po prostu trochę czasu i pomyślałem, że dobrze byłoby się napić kawy.

— No, ja cię długo nie zatrzymam — powiedział Dick i spojrzał na zegarek. — Słuchał, Red, daj spokój tym swoim głupstwom i wracaj do instytutu. Przecież wiesz, że tam cię przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to znowu będziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.

Red pokręcił głową.

— Nie — powiedział. — Drugi Kirył jeszcze się nie urodził… Zresztą, nie mam co teraz robić w waszym Instytucie… Teraz wszystko już jest zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też dostają roboty… A te grosze, które płacicie laborantom… ja więcej wydaję na papierosy.

— Daj spokój, wszystko można załatwić — powiedział Nunnun.

— A ja nie lubię, jak mi załatwiają — powiedział Red. — Od urodzenia sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.

— Strasznie dumny się zrobiłeś — z naganą, powiedział Nunnun.

— Jaki tam dumny. Po prostu nie lubię się liczyć z forsą, i to wszystko.

— No cóż, może masz racje — z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojętnie spojrzał na teczkę Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną tabliczkę, z wygrawerowaną cyrylicą. — Słusznie, pieniądze są, potrzebne człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleć… Kirył ci podarował? — zapytał wskazując na teczkę.

— Dostałem w spadku po nim — powiedział Red. — Coś ostatnio jakoś cię, nie widać w „Barge”, dlaczego?

— Umówmy się, że to raczej ciebie nie widać — odparł Nunnun. — Bo ja prawie codziennie jem tam obiad, tu w „Metropolu” za każdy kotlet każą sobie płacić bajońskie sumy… Słuchaj — powiedział nagle. — Jak ty jesteś z forsą?

— Chcesz ode mnie pożyczyć? — zapytał Red.

— Wręcz przeciwnie.

— Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkę…

— Jest robota do zrobienia — powiedział Nunnun.

— O Boże! — powiedział Red. — I ty także!

— A kto jeszcze? — natychmiast zapytał Nunnun.

— W ogóle dużo was takich… pracodawców.

Nunnun, jakby go dopiero teraz zrozumiał, roześmiał się.

— Ależ nie, tu nie chodzi o twoją główną specjalność…

— A o czyją?

Nunnun znowu spojrzał na zegarek.

— Słuchaj — powiedział wstając. — Przyjdź dziś w porze obiadowej do „Barge”, tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.

— Na drugą mogę nie zdążyć — powiedział Red.

— W takim razie wieczorem, o szóstej. Stoi?

— Zobaczymy — powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za pięć dziewiąta.

Nunnun skinął dłonią i potoczył się do swego Peugota. Red odprowadził go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o „Lucky Strike”, zapłacił, niespiesznie przeszedł jezdnię i wszedł do hotelu. Słońce przypiekało już mocno, ulicę szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż godzinę snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego naszło.

Nic podobnego nigdy mu się nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie zdarzyło się zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł się w innym święcie. Miliony zapachów jednocześnie natarły na niego — ostre, słodkie, metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne jak pyłki, ciężkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały się w nim krawędzie, płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeń wypełniały ogromne, szorstkie kule, śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko trzeba było się przedzierać, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknęło. To nie był odmienny świat — to świat znany, codzienny, zwrócił się ku Redowi inną, nie znaną stroną, zwrócił się na mgnienie, a potem znowu szczelnie się zatrzasnął, zanim Red zdołał cokolwiek zrozumieć…