Выбрать главу

Wzdrygnął się. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gęstej mgły. Red zerwał się i natychmiast jak podrzucony sprężyną stanął na nogi Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich nóg z szelestem spadał z nasypu drobny żwir.

— To chyba grunt osiadł — niepewnie, z trudem wymawiając słowa wyszeptał Artur — Wagonetki z urobkiem… stoją od tak dawna…

Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie. To było w nocy. Obudził go taki sam dźwięk — przeciągły i żałosny, zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła Mariszka na swoim łóżku pod oknem, a z drugiego końca mieszkania odpowiadał jej zachłyśniętym bulgotem ojciec, równie przeciągle i skrzypiąco. I tak się nawoływali i nawoływali w ciemnościach — minęło jedno stulecie, a potem następne stulecie… Guta też się obudziła, wzięła Reda za rękę, poczuł, jak jej ramię z miejsca stało się mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a kiedy Mariszka zamilkła i usnęła, odczekał chwilę, potem wstał, poszedł do kuchni i wypił pół butelki koniaku. Od tej nocy zaczął pić.

— Ziemia — mówił Artur. — Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na skutek erozji, wilgoci, w ogóle z wielu przyczyn.

Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrót usiadł. Papieros gdzieś znikł z jego palców, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment, lękliwie kręcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:

— Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało ich tutaj i oni się przystosowali… a może na skutek mutacji. Czy pan słyszał o tym, mister Shoehart?

— Tak — powiedział Red. — Ale to nie tutaj, tylko w górach, na północnym zachodzie. Jakieś pastuchy.

Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szaleństwem mnie zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam… Powoli wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim gdzieś głęboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawę i wszystko znalazło się na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało się głupotą, majaczeniem oszalałego starca, obróciło się obecnie w jedyną nadzieję. Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał — jedno, co mu pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja na cud. On, bałwan, dureń, odpychał od siebie tę nadzieję, deptał ją, wyszydzał i topił w wódce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony, ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało się w ilości banknotów, które udawało mu się wyrwać, wyszarpać z otaczającego go obojętnego chaosu. Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec końców nie znalazł się na takim dnie, z którego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie stało się ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja — już nie nadzieja nawet, a pewność cudu — wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak mógł żyć do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła… Roześmiał się i trącił Artura w ramię.

— Jak myślisz, stalker — powiedział — jeszcze trochę pożyjemy sobie, co?

Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął się niepewnie. A Red zgniótł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył się na plecaku i podparł łokciem.

— No dobrze — powiedział. — Przypuśćmy, że ta Złota Kula rzeczywiście… Czego byś sobie życzył?

— To znaczy, że pan jednak wierzy? — szybko zapytał Artur.

— To nieważne, wierzę czy nie wierzę. Ty mi odpowiedz na pytanie.

Nieoczekiwanie naprawdę go zainteresowało, o co może prosić Złotą Kulę taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi na niego oczy, to znowu je opuszcza.

— No, oczywiście, nogi dla ojca… — powiedział wreszcie. — I żeby w domu było wszystko dobrze…

— Łżesz, łżesz — powiedział dobrodusznie Red. — Ty, bracie, zapamiętaj: Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, które muszą się spełnić, bo inaczej nie ma już po co żyć!

Artur Barbridge zaczerwienił się, znowu podniósł oczy na Reda i zaraz je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stanęły w oczach. Red przyglądał mu się z uśmieszkiem.

— Wszystko jasne — powiedział nieomal czule. — Dobra, to nie moja rzecz. Zatrzymaj to dla siebie… — I tu przypomniał sobie o pistolecie i pomyślał, że póki jest jeszcze czas, należy uwzględnić wszystko, co można uwzględnić. — Co ty tam masz w tylnej kieszeni? — zapytał niedbale.

— Pistolet — burknął Artur i zagryzł wargi.

— Po co ci pistolet?

— Żeby strzelać! — odparł z wyzwaniem.

— Przestań, przestań — powiedział surowo Red i usiadł prosto. — Dawaj to. W Strefie nie ma do kogo strzelać. Oddaj go.

Artur chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, sięgnął za siebie, wyciągnął wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufę. Red wziął pistolet za ciepłą rękojeść, podrzucił go do góry, złapał i zapytał:

— Masz przy sobie chusteczkę? Daj, to go zawinę… Wziął od Artura chusteczkę do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i położył na podkładzie.

— Niech sobie tu na razie poleży — wyjaśnił. — Da Bóg, będziemy tędy wracać, to zabierzemy. Może naprawdę, kiedy spotkamy patrol, trzeba się będzie ostrzeliwać… Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwać się, bracie…

Artur ponownym ruchem pokręcił głową.

— Nie po to go wziąłem — powiedział niezadowolony. — Tam jest tylko jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem…

— To ta-ak… — przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. — No, jeśli o to chodzi, możesz być spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już do tego miejsca cię doniosę. Obiecuję… Patrz, świta!

Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogóle nie było, a na dole, w oddali, mleczna mgiełka rozpraszła się i topniała, wyrastały z niej okrągłe, szczeciniaste szczyty wzgórz i gdzieniegdzie między wzgórzami było już widać pomarszczoną powierzchnię bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na horyzoncie, za wzgórzami, zapłonęły pomarańczowo łańcuchy gór — niebo nad górami było jasne i błękitne. Artur obejrzał się przez ramię i wydał okrzyk zachwytu. Red obejrzał się również. Na wschodzie góry wydawały się czarne, a nad nimi mieniła się, płonęła szmaragdowa łuna — zielona zorza Strefy. Red wstał i rozpinając pasek zapytał:

— Nie masz zamiaru sobie ulżyć? Jak tam sobie chcesz, ale pamiętaj, później nie będzie ani gdzie, ani kiedy…

Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postękując patrzył, jak szybko gaśnie, przerasta różowością zielona zorza i jak pomarańczowa pajda słońca wypełza zza gór. Od razu od wzgórz popłynęły liliowe cienie — wszystko stało się ostre, wypukłe, każdy szczegół był widoczny jak na dłoni i jakieś dwieście metrów przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł widocznie w samo centrum „łysicy” i jego kadłub spłaszczyło w blaszany naleśnik, tylko ogon ocalał — lekko wygięty sterczał teraz czarnym hakiem nad równiną między wzgórzami. I śmigło też ocalało — głośno skrzypiało kołysząc się na łagodnym wietrze. To musiała być potężna „łysica”, nawet solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało czerwono — niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego Królewskiej Mości, godło, którego Red nie widział już od tylu lat, że nawet jakby zapomniał, jak ono wygląda.