Выбрать главу

Red również się odwrócił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało sporo śladów i Red był wstrząśnięty widząc, jak krótka, okazuje się, była ta straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrów od skraju do skraju wypalonego pasma. Ale z bólu, oślepiony, czołgał się jakimiś dzikimi zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dzięki, że przynajmniej czołgał się z grubsza we właściwym kierunku, a przecież mógłby wypełznąć na „łysicę” z lewej albo w ogóle zawrócić… Nie, nie mógłbym, pomyślał z wściekłością. Jakiś młokos mógłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureń, to w ogóle nic by się nie stało — osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.

Spojrzał na Artura. Artur mył się parskając i pojękując, kiedy urażał bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie dotykało poparzonej skóry, wyszedł na suche miejsce i pochylił się nad plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie się spaliły, buteleczki w apteczce popękały z gorąca w cholerę, i od pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeń i zabrał się do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami odezwał się Artur.

— Dziękuję panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.

Red nie odpowiedział. Też pomysł — dziękować! Nie miałem nic lepszego do roboty, jak cię ratować!

— Sam sobie jestem winien — powiedział Artur. — Przecież słyszałem, że pan mi kazał leżeć, ale okropnie się przestraszyłem, a kiedy mocniej przypiekło — zupełnie straciłem głowę. Ja się strasznie boję bólu, mister Shoehart…

— Wstawaj i nie gadaj tyle — powiedział Red nie odwracając głowy. — To była jeszcze kaszka z mlekiem… Wstawaj, na co czekasz!

Sycząc z bólu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie. Miał uczucie, że skóra na oparzonych miejscach skurczyła się i pokryła bolesnymi zmarszczkami. Boi się bólu gówniarz!… Ciebie i twój ból!… Obejrzał się. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagórki z nieboszczykami. Plugawe pagórki — stoją, gnidy, sterczą jak półdupki starej baby i ta kotlinka między nimi… Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka, najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.

— Widzisz tę kotlinkę między wzgórzami? — zapytał Artura.

— Widzę.

— Prosto na nią. Marsz!

Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzód człapiąc po kałużach. Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio — pochyliło go, szedł teraz ostrożnie i lękliwie. Który to już będzie? Piąty? Szósty? I teraz powstaje pytanie — po co? Czy to on mój brat, czy swat? Odpowiadam za niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie odkorkowałeś… Teraz, na spokojnie, mogę powiedzieć — słusznie zrobiłem, nie mogę się bez niego obejść, to mój zakładnik za Mariszkę, nie człowieka uratowałem, ratowałem swój wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawić, chociaż o wszystkim zapomniałem — i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce… I co z tego wynika? Wynika, że w głębi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o tym truje… Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! Przestań — powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitość tylko psu na budę! najpierw trzeba pomyśleć, a dopiero potem brać się za robotę. Żeby mi to było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. Muszę go zachować dla „wyżymaczki”, pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejść oprócz „wyżymaczki”

— Stój! — powiedział do Artura.

Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słońcu żółto — zielona maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, między pagórkami para gęstniała i na trzydzieści kroków nic już nie było widać, i ten smród. Diabli wiedzą, co tam gniło w tym mięsiwie, ale Redowi wydało się, że sto tysięcy rozbitych cuchnących jaj wylanych na sto tysięcy cuchnących rybich łbów i zdechłych kotów nie może śmierdzieć tak, jak śmierdziała ta maź. „Tam będzie zapaszek. Rudy, to ty nie tego… nie spietraj się”.

Artur wydał z siebie gardłowy dźwięk i odstąpił do tylu. Wtedy Red otrząsnął się z odrętwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkę waty przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watę Arturowi.

— Dziękuję, mister Shoehart — powiedział słabym głosem Artur. — A czy górą jakoś nie da się, przejść?

Red w milczeniu wziął go za włosy i wykręcił głowę, w stronę kupy szmat na kamienistym wysypisku.

— To był Okularnik — powiedział. — A na lewym wzgórzu, stąd go nie widać — leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzód!

Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani, zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczęście było kamieniste i dosyć równe, ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na oświetlonym słońcem pagórku po lewej nic się nie dzialo, a na zboczu po prawej, w cieniu, zatańczyły blade liliowe płomyki.

— Pochyl się! — zakomenderował przez zęby i sam się pochylił. — Niżej, idioto! — krzyknął.

Artur pochylił się przerażony i w tejże sekundzie potężne wyładowanie rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym tańcu rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i zanurzył się po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrócił glowę, zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamę i jednocześnie rozbłysła następna blyskawica.

— Naprzód! naprzód! — wrzasnął nie słysząc własnego głosu.

Teraz posuwali się przykucnięci, wystawiając na powierzchnię tylko głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają dęba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu się w twarz. „Naprzód! — powtarzał monotonnie. — Naprzód!” Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrócił się do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek. Potem pioruny zaczęły bić tak nisko, że musieli zanurzyć głowy. Zielony śluz zalepiał usta, było trudno oddychać. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z nosa tampony i wtedy zauważył, że smród zniknął, że powietrze pachnie ozonem, a para dookoła jest coraz gęściejsza, a może tylko pociemniało mu w oczach i już nie widział pagórków ani z lewej, ani z prawej strony — nie było widać nic, oprócz oblepionej mazią głowy Artura i żółtych kłębów gęstej pary.

Przejdę, przejdę, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe życie właśnie tak, po szyję w gównie, a nad głową pioruny, zawsze tak było… i skąd tyle gówna? Tyle gówna… zwariować można, tyle gówna w jednym miejscu, chyba tu spłynęło gówno z całego świata… To wszystko Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tędy przeszedł, to po nim zostało… Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby Ścierwnik mógł przejść między nimi i zostawić za sobą, całe swoje gówno… Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze łyka gówno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt wielu jest Ścierwników i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie, wszystko obsrane… Nunnun jest głupi: „Ty, Red, naruszasz równowagę, masz naturę wichrzyciela, tobie. Rudy, będzie źle w każdym systemie i w złym systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie nastanie Królestwo Boże na Ziemi…” Co ty tam w ogóle rozumiesz, grubasie? Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzę tylko, jak umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają między ich trupami, po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą… Poślizgnął się na kamieniu, zanurzył się z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył wytrzeszczone oczy i ściągniętą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał — wydało mu się, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast wiedział, że trzeba iść tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia, wiedział, chociaż oprócz tego kawałka kamienia nic nie było widać w żółtej mgle.