Выбрать главу

— Stój! — wrzasnął. — Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!

I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za ramię i pokazał ręką — na prawo od kamienia, i schyl głowę. Zapłacicie mi za to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w czarną krawędź uderzył piorun, rozprysnęły się w powietrzu rozżarzone okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając się z głową i ze wszystkich sił pracując rękami i nogami. W uszach echem odezwało się nowe uderzenie gromu. Duszę z was wytrzęsę za to wszystko! Pomyślał mimochodem — a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłacić i ktoś mi za to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdę tę kulę, niech ją tylko znajdę, ja wam to gówno w gardło wepchnę, nie jestem Ścierwnik, ja z wami pogadam po swojemu…

Kiedy wydostali się na suche miejsce, na rozpalony słońcem kamienny żwir, otumanieni, wyżęci z sił, kiedy tak chwiejąc się podtrzymywali jeden drugiego, żeby nie upaść. Red zobaczył oblazły furgon, który osiadł na osiach. Mętnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąść i odpocząć w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami zaczął rozpinać kurtkę, a Red oparł się plecakiem o ścianę furgonu, byle jak wytarł dłonie o żwir i sięgnął w zanadrze.

— Ja też poproszę — powiedział Artur. — I ja też. mister Shoehart. Red zdumiał się słysząc, jakim donośnym głosem mówi ten chłopiec, wypił łyk, przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumień przepływa przez gardło i rozpływa się w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkę Arturowi. Skończone, pomyślał tępo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy. Teraz — suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiętam. Myślicie, że wam podziękuję za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyję? Tak wam podziękuję, że już się do końca dni swoich nie pozbieracie. Kamień na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decyduję. Ja, Red Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, będę decydować za wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle, chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielęgnowani, z teczkami, z mowami, dobroczyńcy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi silnikami, z „łysicami”. z kłamliwymi obietnicami — dosyć wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście mnie za nos, a ja idiota pękalem z dumy — patrzcie, robię, co chcę, a wyście mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklęte mrugaliście jeden do drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez gówno, przez więzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkę z rąk Artura.

— Nigdy bym nie pomyślał — mówił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie — nawet wyobrazić sobie nie mogłem… Wiedziałem oczywiście — śmierć, ogień… ale coś takiego? Jakże my będziemy szli z powrotem?

Red nie słuchał. To, co teraz mówił ten człowiek, nie miało żadnego znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był człowiekiem. A teraz… teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie mówi.

— Żeby się tak umyć… — Artur rozglądał się zatroskany. — Chociaż opłukać twarz.

Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palców na policzkach i całego Artura pokrytego warstwą spękanego błota i nie czuł ani litości, ani rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. Odwrócił oczy. Przed nim rozpościerała się, smętna jak porzucony plac budowy, równina, zasypana tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słońcem, nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widać odległy skraj kopalni — również oślepiająco biały, z tej odległości wydawał się idealnie równy i prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych kamieni, na dół odkrywki schodziło się w tym miejscu, gdzie wśród kamieni widać było czerwoną plamę kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny, należało iść prosto na tę plamę i już liczyć tylko na szczęście.

Nagle Artur uniósł się, wsunął rękę pod furgon i wyciągnął stamtąd zardzewiałą puszkę po konserwach.

— Niech pan spojrzy, mister Shoehart — powiedział z ożywieniem. — To na pewno zostawił ojciec… Tam jest jeszcze kilka.

Red nie odpowiedział. Nie w porę, pomyślał obojętnie. Lepiej dla ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą, co za różnica… Wsta! i syknął z bólu, ubranie przykleiło się do ciała, do poparzonej skóry i teraz coś tam się odrywało, jak bandaż przyschnięty do rany. Artur też wstał, też zasyczał, stęknął i boleśnie spojrzał na Reda — widać było, że ma ogromną ochotę poskarżyć się, ale nie ma odwagi. Powiedział tylko zdławionym głosem:

— Czy nie mógłbym jeszcze trochę się napić, mister Shoehart?

Red schował manierkę, którą do tej pory trzymał w ręku, wsadził za pazuchę i powiedział:

— Widzisz to czerwone między kamieniami?

— Widzę — powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.

— Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął się z jękiem, wyprostował ramiona, skrzywił się, jeszcze raz rozejrzał dookoła i powiedział:

— Żeby chociaż trochę się umyć… Wszystko się lepi…

Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyć, kiedy znowu stanął.

— Plecak — powiedział. — Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.

— Marsz! — rozkazał Red.

Nie chciało mu się wyjaśniać, ani kłamać, zresztą po co? I tak pójdzie. Nie ma innego wyjścia. Pójdzie. I Artur poszedł. Powlókł się przygarbiony, ledwie przestawiając nogi, próbując zerwać z twarzy mocno przyschniętą skorupę, poszedł maleńki teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak. Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słońce poraziło go, musiał zasłnić oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularów.

Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu iść za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam. Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy — tak właśnie śmierdziało w mieście, kiedy północny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi wściekłymi oczami. Wtedy Red chował się w najdalszym kącie i stamtąd patrzył ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkę i rzuca matce, jak ściąga z olbrzymich stóp zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo się tam chlapie, klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a potem ryczy na cały dom: „Maria! Zasnęłaś tam?” Trzeba było odczekać, aż się umyje i siądzie za stół, na którym stoi już ćwiartka, miska z gęstą zupą, keczup, trzeba było czekać, póki nie obciągnie swojej ćwiartki, nie zje zupy i dopiero wtedy można było wyjrzeć na świat boży, wdrapać się mu na kolana i wypytywać, którego majstra i którego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w stężonym kwasie siarkowym…