Выбрать главу

Tak sobie gadaliśmy, a ja się tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą manierkę do kieszeni, przeliczyłem gotówkę i poszedłem sobie.

— Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki…

Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. Patrzę, a w korytarzu pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadęty niczym ropucha. Wokół niego — tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci się przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zębach dłubią), a Tender nic, tylko gada. „Ta technika, którą dysponujemy — truje — daje prawie stuprocentową gwarancję bezpieczeństwa i osiągnięcia zaplanowanych rezultatów…” W tym momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł — uśmiecha się macha do mnie ręką. No, myślę, trzeba wiać. Wystartowałem, ale niestety za późno. Słyszę, gonią mnie.

— Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!

— Odmawiam komentarza — mówię i przechodzę w kłus. Ale diabła tam uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogę z lewej, drugi z aparatem fotograficznym — z prawej.

— Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?

— Nie mam nic do powiedzenia! — mówię i staram się kłusować plecami do obiektywu. — Garaż jak garaż…

— Dziękuję panu. Co pan sądzi o turboplatformach?

— Są cudowne — mówię i ostrożnie przymierzam się do toalety.

— Co pan myśli o celach Lądowania?

— Miech się pan zwróci do uczonych — mówię i już jestem za drzwiami. Pukają. Wtedy mówię przez drzwi:

— Dobrze panom radzę, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza najwspanialsza przygoda.

Ależ zrobili stumetrówkę korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga kocham. Poczekałem minutę — cicho. Wyjrzałem — nie ma nikogo. No i poszedłem sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu przepustkę, patrzę, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.

— Spocznij — mówię. — Jestem z was zadowolony, sierżancie.

Wyszczerzył zęby, jakby mu sam generał pożyczył stówę.

— Brawo, Rudy — mówi. — Jestem dumny — mówi — że mam takich znajomych.

— Co — mówię — będziesz teraz miał o czym opowiadać dziewczynom w swojej Szwecji?

— Pytanie! — mówi. — Żadna mi się nie oprze! Jak się mu przyjrzeć, to zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam być szczery, nie lubię takich rumianych i rosłych facetów. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe, właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słońce świeci, na ulicy bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyć Gutę. Po prostu. Popatrzeć na nią, potrzymać za rękę. Po Strefie tylko to jedno pozostaje człowiekowi — potrzymać dziewczynę za rękę. Szczególnie kiedy sobie przypomnę te wszystkie plotki o dzieciach stalkerów — te dzieci wyglądają… Tak, co tu myśleć o Gucie, teraz na początek przydałaby się butelka czegoś mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej się zobaczy. Minąłem parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją w całej swej krasie, żółte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błękitnych hełmach, całą ulicę zakorkowali, przepchnąć się nie można. Idę, oczy spuściłem, lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogóle na nich nie patrzył, zwłaszcza w dzień — są tam między nimi dwa, trzy typki i boję się, że mi się teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi się napatoczą. Mieli szczęście, przysięgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo tych drani wtedy właśnie szukałem i ręka by mi nie zadrżała.

Przedzieram się przez ten tłum bokiem, już się prawie przedarłem, kiedy nagle słyszę: „Ej, stalker!” No, mnie to nie dotyczy, idę sobie dalej, wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rękaw. Strzasnąłem tę rękę z siebie, odwracam głowę i bardzo grzecznie pytam: — Po kiego diabła pan się czepiasz?

— Poczekaj, stalker — mówi tamten. — Dwa pytania.

Podniosłem oczy — kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiór, zżółkł.

— A — mówię — wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam wątroba?

— Ty mnie nie zagaduj — mówi kapitan gniewnie i świdruje mnie spojrzeniem na wylot. — Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz się, kiedy cię wołają?

I już dwa błękitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu nie widać tylko szczęki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzień w ogóle się nie boję patroli, ale zrewidować kanalie mogą, a to mi bardzo nie na rękę w tej chwili.

— A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? — mówię. — Słyszałem, że jakiegoś stalkera.

— A ty, jak się okazuje, już nie jesteś stalkerem?

— Od czasu, jak z pańskiej lekkiej ręki odsiedziałem swoje — skończyłem z tym. Na amen. Dzięki panu, panie kapitanie, otworzyły mi się wtedy oczy. Gdyby nie pan…

— Co robiłeś koło Strefy?

— Jak to co? Przecież pracuję w instytucie. Już ze dwa lata.

I żeby zakończyć tę niemiłą rozmowę, wyjmuję swoją legitymację i okazuję ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymację, przekartkował, każdy stempelek, każdą stroniczkę dosłownie obwąchał, omal nie oblizał. Zwraca mi legitymację, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet poróżowiał.

— Przepraszam cię — mówi — Shoehart. Tego się nie spodziewałem. To znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No cóż, bardzo się cieszę. Chcesz, możesz mi wierzyć lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że taki chłopak jak ty…

I zaczęło się. No, myślę sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika na swoje nieszczęście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakuję, rozkładam ręce i nawet, o ile pamiętam, tak nieśmiało, noskiem buta rysuję esy floresy na trotuarze. Bojówkarze za plecami kapitana posłuchali czas jakiś, zemdliło ich widać, bo patrzę, pomaszerowali w weselsze miejsce. A kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada — nauka to wielka rzecz, na naukę, okazuje się, nigdy nie jest za późno. Pan Bóg powiada, lubi i ceni uczciwą pracę — no i w ogóle drętwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, którą nas co niedziela raczył w więzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotę wypić, że aż mnie skręca. To nic, myślę. Red, to nic, bracie, i to też musisz znieść. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już dostał zadyszki… wtedy na moje szczęście zaczął trąbić jeden z samochodów patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał się, odkaszlnął z niezadowoleniem i wyciąga do mnie rękę.

— No cóż — mówi — cieszę się, że poznałem uczciwego człowieka. Reda Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynę na cześć naszej nowej znajomości. Wódki wprawdzie nie mogę pić, lekarz mi zakazał, ale na piwo chętnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz — służba! Ale nic straconego — mówi — na pewno się jeszcze spotkamy.

Nie daj Boże, myślę. Ale rękę mu ściskam, nadal się czerwienię i szuram nóżką — wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie nareszcie, a ja lotem strzały do „Barge”.

W „Barge” o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem mówiąc, zjawisko — gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie będzie stał choćby cały dzień — weźmie kieliszek, przymróży oczy, spojrzy pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeć. Wyciera, wyciera, znowu spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu…