Выбрать главу

Chłopiec jak ślepiec przeszedł przez bramę Domu Gildii, usiadł na ławie z czarnego marmuru i wsparł brodę na dłoni.

Jego życie dobiegło końca. Nie zastanawiał się, co zrobi potem. Nie śmiał nawet wierzyć, że w ogóle będzie jakieś potem.

Ktoś klepnął go w ramię. Obejrzał się, a Chidder usiadł przy nim i bez słowa zademonstrował kartkę różowego papieru.

— I już — rzucił po chwili.

— Też zdałeś?

Chidder uśmiechnął się.

— Bez problemów. Trafiłem do Nivora. Żadnych niespodzianek. Chociaż miałem trochę kłopotów przy Upadku Awaryjnym. Jak u ciebie?

— Co? Nie, w porządku. — Teppic starał się zapanować nad nerwami. — Nic strasznego.

— Wiesz coś o reszcie?

— Nie.

Chidder oparł się wygodnie.

— Cheesewrightowi się uda — stwierdził swobodnie. — I młodemu Arthurowi. Nie przypuszczam, żeby niektórzy z pozostałych dali radę. Damy im dwadzieścia minut. Co ty na to?

Teppic zwrócił ku niemu udręczoną twarz.

— Chiddy. Ja…

— Co?

— Kiedy doszło do tego…

— To co się stało?

Teppic wbił wzrok w kamienie posadzki.

— Nic — mruknął.

— Miałeś szczęście — stwierdził Chidder. — Dostała ci się czysta, przyjemna wycieczka po dachach. Ja miałem kanały, a potem przez wychodek do Wieży Galanteryjników. Jak tylko tu wróciłem, musiałem się przebrać.

— Miałeś manekina, prawda? — upewnił się Teppic.

— Na bogów, a ty nie?

— Ale dali nam do zrozumienia, że to ktoś prawdziwy!

— Wyglądał jak prawdziwy, to fakt.

— Właśnie!

— No widzisz. I zdałeś. Nie ma sprawy.

— A nie zastanawiałeś się, kto to może leżeć pod kocem, kim jest i dlaczego…

— Martwiłem się, że nie załatwię tego jak należy — przyznał Chidder. — Ale zaraz pomyślałem: trudno, to już nie ode mnie zależy.

— Ale ja… — Teppic urwał. Co może zrobić? Tłumaczyć? Jakoś nie wydało mu się to świetnym pomysłem. Kolega klepnął go w plecy.

— Nie przejmuj się — powiedział. — Zdaliśmy! Podniósł kciuk przyciśnięty do dwóch palców prawej ręki, w starożytnym pozdrowieniu skrytobójców.

* * *

Kciuk przyciśnięty do palców i szczupła postać doktora Crucesa, głównego wychowawcy, pochylona nad zaskoczonymi chłopcami. — Nie mordujemy — mówił.

Miał cichy głos; doktor Cruces nigdy go nie podnosił, ale potrafił mu nadać taką barwę i wysokość, że byłby słyszany nawet w czasie huraganu.

— Nie wykonujemy egzekucji. Nie dokonujemy masakr. Nigdy, możecie być tego pewni, nigdy nie torturujemy. Nie mamy nic wspólnego ze zbrodniami namiętności, nienawiścią czy rabunkiem. Inhumacja nie sprawia nam przyjemności, nie zaspokaja jakichś tajemnych wewnętrznych pragnień, nie daje władzy. Jej powodem nie jest jakakolwiek wielka sprawa czy wiara. Zapewniam was, panowie, że wszelkie te motywy są w najwyższym stopniu podejrzane. Spójrzcie w twarz człowieka, który zabiłby was dla wiary, a wasze nozdrza wypełni zapach potworności. Wysłuchajcie przemowy ogłaszającej świętą wojnę, a zapewniam was, że wasze uszy pochwycą brzęk łusek zła, szelest monstrualnego ogona ciągniętego po czystości języka.

— Nie. Robimy to dla pieniędzy.

— A ponieważ my właśnie, lepiej niż inni, znamy wartość ludzkiego życia, robimy to dla dużych pieniędzy.

— Nie ma bardziej czystych motywów, odrzućcie więc wszelkie pretensje.

— Nil mortifi, sine lucre. Pamiętajcie. Nie ma zabijania bez zapłaty. Zastanowi! się chwilę.

— I zawsze wystawiajcie pokwitowanie — dodał.

* * *

— Czyli wszystko w porządku — podsumował Chidder. Teppic smętnie pokiwał głową. Właśnie dlatego Chidder tak łatwo dawał się lubić: posiadał godną pozazdroszczenia umiejętność niezastanawiania się poważnie nad niczym, co robił.

Jakaś postać ostrożnie przekroczyła otwartą bramę[7]. Światło pochodni na portierni błysnęło na jasnych lokach.

— Czyli wam obu się udało — odezwał się Arthur, nonszalancko machając dyplomem.

Arthur zmienił się przez te siedem lat. Fakt, że Wielki Orm ciągle jakoś nie zdołał wywrzeć organicznej zemsty za brak pobożności, wyleczył go ze skłonności biegania z płaszczem naciągniętym na głowę. Drobna budowa dawała mu przewagę w pewnych dziedzinach Sztuki, na przykład dobrze się spisywał w wąskich tunelach. Wrodzona zdolność panowania nad gwałtownymi odruchami wyszła na jaw pewnego dnia, gdy Fliemoe i jego kumple uznali, że dobrze się zabawią, podrzucając nowych chłopców na kocu. Pierwszego wybrali Arthura. Dziesięć sekund później dopiero wspólnym wysiłkiem wszystkich obecnych w sypialni udało się przytrzymać Arthura i oderwać mu palce od szczątków krzesła. Okazało się, że jest on synem nieżyjącego Secundusa Interparesa, jednego z najsłynniejszych skrytobójców w dziejach gildii. Synom poległych skrytobójców zawsze przysługuje stypendium. Owszem, czasami gildia dbała o swoich członków.

Nikt nie miał wątpliwości co do wyniku egzaminu Arthura. Chłopiec chodził na dodatkowe lekcje i miał pozwolenie na użycie naprawdę skomplikowanych trucizn. Prawdopodobnie zamierzał zostać w gildii na studiach doktoranckich.

Czekali we trójkę, dopóki dzwony nie wybiły godziny drugiej. Zegarmistrzostwo nie było w Ankh-Morpork mechaniką nazbyt precyzyjną, poza tym różne społeczności w mieście miały własne poglądy na to, z czego się składa godzina, więc dzwony i gongi biły na wieżach przez dobre pięć minut.

Kiedy stało się jasne, że miasto osiągnęło konsensus i zgodziło się, że jest już po drugiej, cała trójka przestała w milczeniu wpatrywać się we własne buty.

— To by było tyle — mruknął Chidder.

— Biedny Cheesewright — dodał Arthur. — Tragiczna historia, jeśli się nad nią zastanowić.

— Owszem. Był mi winien cztery peny — zgodził się Chidder. — Chodźcie. Coś dla nas przygotowałem.

* * *

Król Teppicymon XXVII usiadł na łóżku i zasłonił rękami uszy, żeby stłumić ryk morskich fal. Dziś były wyjątkowo IIałaśliwe.

Zawsze huczały głośniej, kiedy czuł się nieswojo. Musiał się czymś zająć, żeby uwolnić od nich swe myśli. Mógłby posłać po Ptraci, swoją ulubioną podręczną. Była niezwykła. Jej śpiew zawsze dodawał mu otuchy. Życie wydawało się piękniejsze, kiedy milkła.

Albo wschód słońca. Zawsze go pocieszał. Przyjemnie było siedzieć opatulonym w koc na najwyższym dachu pałacu i patrzeć, jak mgły unoszą się znad rzeki, a wokół rozlewa się złocista fala. Ogarniało go wtedy miłe poczucie satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Choćby nawet nie wiedział, w jaki sposób ją wykonuje…

Wstał z łóżka, wsunął sandały i wyszedł z sypialni na szeroki korytarz, prowadzący do wielkich spiralnych schodów na dach. Kilka płonących trzcinowych pochodni oświetlało posągi innych miejscowych bogów, malowidła na ścianach, gdzie ruchliwe cienie odsłaniały stwory o psich głowach, rybich ciałach i pajęczych ramionach.

Znał te postacie od zawsze. Bez nich jego dziecięce koszmary byłyby całkiem nieukształtowane.

Morze… Morze widział tylko raz w życiu, jako chłopiec. Niewiele z niego pamiętał — oprócz rozmiaru. I szumu. I mew.

Prześladowały go. Zdawało się, że dużo lepiej sobie wszystko poukładały, te mewy. Chciałby powrócić kiedyś do tego świata jako jedna z nich. Oczywiście, jako faraon nie miał na to żadnych szans. Faraonowie nigdy nie wracają. Właściwie to nigdy nie odchodzą.

вернуться

7

Brama Gildii Skrytobójców jest zawsze otwarta. Mówi się, że to dlatego, iż Śmierć nigdy nie zamyka interesu, ale prawdziwym powodem jest to, że zawiasy zardzewiały przed wiekami i nikt jakoś nie postarał się ich oczyścić.