Выбрать главу

— Tak, tak, ale przyszło nam do głowy, że ta alejka, o tutaj, tuż przy wejściu, cóż za miejsce, pomyśleliśmy, na posąg, powiedzmy, Hata, Sępiogłowego Boga Niespodziewanych Gości, praktycznie po kosztach…

Dios zerknął na szkic.

— To niby mają być skrzydła? — zapytał.

— Nawet nie po kosztach, nie po kosztach, może załatwimy to… — tłumaczył rozpaczliwie Ptaclusp.

— Czy to nos?

— Raczej dziób, tak, dziób, o kapłanie. A może…

— Raczej nie — zdecydował Dios. — Nie, stanowczo nie.

Rozejrzał się po kamieniołomie w poszukiwaniu Teppica, jęknął, wcisnął budowniczemu plany i ruszył biegiem.

Teppic szedł wolno ścieżką w stronę czekających rydwanów, spoglądając melancholijnie na krzątaninę wokół. Przystanął obok grupy robotników obrabiających narożnik. Znieruchomieli, kiedy go zauważyli; stali zawstydzeni i patrzyli na niego.

— Całkiem całkiem — oświadczył Teppic, oglądając uważnie kamień, choć wszystko, co wiedział o kamieniarstwie, można by wykuć w ziarenku piasku. — Piękny kawał skały.

Zwrócił się do najbliżej stojącego robotnika, który aż usta rozdziawił.

— Jesteś kamieniarzem, prawda? — zapytał. — To z pewnością bardzo ciekawe zajęcie.

Robotnik wytrzeszczył oczy. Upuścił dłuto.

— Erk — powiedział.

Pięćdziesiąt sążni od nich Dios pędził ścieżką, aż szata powiewała mu wokół nóg. Przystanął, chwycił jej skraj i ruszył dalej, tupiąc sandałami.

— Jak się nazywasz? — zapytał Teppic.

— Aaaargl — odpowiedział robotnik.

— To świetnie — uznał Teppic, chwycił za bezwładną dłoń i mocno ją uścisnął.

— Sire! — ryknął Dios. — Nie!

Kamieniarz odwrócił się, ściskając rękę za nadgarstek, szarpiąc ją, krzycząc…

* * *

Teppic ścisnął poręcze tronu i spojrzał na najwyższego kapłana.

— To przecież tylko gest przyjaźni, nic więcej. Tam, skąd pochodzę…

— Skąd pochodzisz, sire, jest tutaj! — huknął Dios.

— Ale odcinać? To zbyt okrutne.

Dios zbliżył się o krok. Jego głos powrócił do swego zwykłego gładkiego brzmienia.

— Okrutne, sire? Będzie to zrobione precyzyjnie i dokładnie, z lekami, które uśmierzą ból. Na pewno przeżyje.

— Ale dlaczego?

— Tłumaczyłem już, sire. Nie mógłby już używać tej dłoni, nie bezczeszcząc jej przy tym. To człowiek pobożny i wie to dobrze. Jesteś przecież bogiem, sire.

— Ale przecież ty możesz mnie dotykać. I służba.

— Ja jestem kapłanem, sire — przypomniał łagodnie Dios. — A służba ma specjalną dyspensę. Teppic przygryzł wargę.

— To barbarzyństwo — oświadczył. Dios nawet nie drgnął.

— Tak się nie stanie — rzekł Teppic. — Jestem królem. Zakazuję tego, rozumiesz?

Dios skłonił się. Teppic poznał numer 49, Urażonej Godności.

— Twoje życzenie będzie z pewnością spełnione, o fontanno wszelkiej mądrości. Choć oczywiście jest możliwe, że człowiek ów weźmie sprawy, wybacz porównanie, we własne ręce.

— O co ci chodzi?

— Sire, gdyby koledzy go nie powstrzymali, zrobiłby to sam. Dłutem, jak rozumiem.

Teppic patrzył na niego i myślał: jestem obcym w znajomym kraju.

— Rozumiem — mruknął po chwili. Pomyślał jeszcze trochę.

— Zatem ta… operacja ma zostać wykonana z nadzwyczajną troską, a człowiek ów ma potem otrzymać rentę. Czy to jasne?

— Jak rozkażesz, sire.

— I to odpowiednią rentę.

— Oczywiście, sire. Pójdziemy mu na rękę — odparł Dios z kamienną twarzą.

— Można też znaleźć mu jakąś lekką pracę i zatrudnić w pałacu.

— Jako jednorękiego kamieniarza, sire? — Lewa brew Diosa uniosła się odrobinę.

— Jako kogokolwiek, Dios.

— Oczywiście, sire. Jak sobie życzysz. Osobiście sprawdzę, czy nie brakuje nam rąk do pracy.

Teppic spojrzał na niego groźnie.

— Jestem królem, pamiętaj — powiedział.

— Świadomość tego nie opuszcza mnie ani na chwilę, sire.

— Dios — rzucił Teppic, gdyż najwyższy kapłan już się odwracał.

— Sire?

— Parę tygodni temu zamówiłem w Ankh-Morpork puchowe łoże. Przypuszczam, że nie masz pojęcia, co się z nim stało? Dios szerokim gestem rozłożył ręce.

— Słyszałem, sire, że piraci często ostatnio napadają w okolicach khaliańskiego wybrzeża.

— Z pewnością piraci są też odpowiedzialni za nieprzybycie eksperta z Gildii Hydraulików i Szambonurków[13]? — zapytał kwaśno Teppic.

— Tak, sire. Albo może bandyci, sire.

— A może gigantyczny dwugłowy ptak sfrunął z nieba i go porwał.

— Wszystko jest możliwe, sire. — Twarz najwyższego kapłana promieniowała wręcz uprzejmością.

— Możesz odejść, Dios.

— Sire, czy wolno ci przypomnieć, że emisariusze z Tsortu i Efebu staną przed tobą w piątej godzinie?

— Tak. Możesz odejść.

Teppic został sam, a przynajmniej sam w takim stopniu, w jakim to było możliwe. To znaczy siedział w komnacie sam jeden, jeśli nie liczyć dwóch służących machających wachlarzami, lokaja, dwóch ogromnych howonderlandzkich strażników przy drzwiach i pary podręcznych.

A tak. Podręczne. Z podręcznymi nie doszedł jeszcze do ładu. Zapewnię to Dios je wybierał, ponieważ — jak się zdawało — nadzorował wszystko w pałacu. Wykazał się przy tym zadziwiająco dobrym gustem w kwestii, na przykład, oliwkowej skóry, nóg i łon. Odzienie, jakie miały na sobie te dwie razem, wystarczyłoby może do przykrycia talerzyka. Co dziwne, zmieniało je to w dwa atrakcyjne i ruchome meble, tak aseksualne jak kolumny. Teppic westchnął, wspominając kobiety w Ankh-Morpork, które mogły okrywać się od szyi po kostki, a jednak u całej klasy chłopców wywoływać rumieniec sięgający cebulek włosów.

Sięgnął do misy z owocami. Jedna z dziewcząt natychmiast chwyciła go za rękę, odsunęła ją delikatnie i wzięła winogrono.

— Proszę cię, nie obieraj — powiedział Teppic. — Skórka jest najlepsza. Pełno w niej ważnych witamin i minerałów. Chociaż pewnie o nich nie słyszałaś, wymyślili je całkiem niedawno — dodał, raczej do siebie. — To znaczy w ciągu ostatnich siedmiu tysięcy lat — dokończył z irytacją.

Tyle czasu upływa. Wszędzie to robi, ale tutaj jakoś nie potrafi. Tutaj tylko się spiętrza, jak śnieg. Całkiem jakby piramidy nas przytrzymywały, jak te rzeczy, których używają na statkach, jak im było, jak kotwice. Jutro jest tym samym co wczoraj, odgrzane po raz kolejny.

Jednak obrała winogrono, a śnieżne płatki sekund spływały wolno.

* * *

Na budowie wielkiej piramidy ogromne kamienne bloki spływały na miejsca, przypominając oglądaną od końca eksplozję. Płynęły pomiędzy kamieniołomem a placem budowy, sunęły bezgłośnie nad ciemnymi, prostokątnymi cieniami.

— Muszę przyznać — zwrócił się Ptaclusp do syna — że to zadziwiające. Kiedyś ludzie będą się zastanawiać, jak tego dokonaliśmy.

Stali razem w wieży obserwacyjnej.

— Cała ta sprawa z drewnianymi belkami do przetaczania i z batami to już przeszłość — odparł IIb. — Możemy o nich zapomnieć.

Młody architekt uśmiechnął się, ale uśmiech przypominał raczej grymas maniaka.

вернуться

13

Szambonurek: budowniczy i czyściciel doiów kloacznych. Profesja bardzo ceniona w Ankh-Morpork, gdzie poziom wód gruntowych zwykle pokrywa się z poziomem samego gruntu. Zawód ten cieszy się powszechnym szacunkiem. W każdym razie, kiedy idzie szambonurek, wszyscy ustępują mu z drogi, przechodząc na drugą stronę ulicy.