Выбрать главу

— Tak, chyba tak, ale…

— To dobrze.

Ptaclusp aż drżał z podniecenia. Może trzeba będzie więcej ludziom płacić, ale warto. Zresztą IIa na pewno coś wymyśli, finanse są równie potężne jak magia. Chłopcy z pewnością się zgodzą. Stale przecież narzekają, że muszą pracować razem z wolnymi ludźmi, narzekają, że muszą pracować z tymi z Howonderlandu, narzekają, że muszą pracować z kimkolwiek oprócz właściwie opłacanych członków gildii. Nie będą chyba narzekać, że pracują ze sobą.

IIb cofnął się i chwycił abakus dla dodania sobie odwagi.

— Tato — spytał ostrożnie. — O czym ty myślisz? Ptaclusp uśmiechnął się promiennie.

— O Doppelgangach — oświadczył.

* * *

Polityka była stanowczo ciekawsza. Teppic czuł, że w tej sprawie może się przydać.

Djelibeybi było stare. Szanowane. Ale także małe i jeśli postawić tę kwestię na ostrzu miecza — a tylko takie kwestie liczą się w dzisiejszych czasach — nie miało siły. Nie zawsze tak się działo, jak twierdził Dios. Kiedyś Djelibeybi władało światem dzięki potędze swego pochodzenia, właściwie nie potrzebowało stałej armii dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, jaką wtedy dysponowało.

Teraz dzierżyło subtelniejszą władzę jako wąskie państewko pomiędzy potężnymi i agresywnymi imperiami Tsortu i Efebu; każde z nich było jednocześnie zagrożeniem i osłoną. Od ponad tysiąca lat królowie znad Djelu, dzięki inteligentnej dyplomacji, wspaniałych manierach i cierpliwości godnej stonogi wkładającej sandały, utrzymywali pokój w całej opacznej części kontynentu. Samo istnienie od siedmiu tysięcy lat może być skuteczną bronią, jeśli tylko wiedzieć, jak ją zastosować.

— Chcesz powiedzieć, że jesteśmy neutralni? — upewnił się Teppic.

— Tsort jest cywilizacją pustynną, jak my. — Dios splótł palce. — Przez lata pomagaliśmy im ją tworzyć. Efeb… — Skrzywił się. — Mają tam bardzo dziwne wierzenia.

— Co to znaczy?

— Wierzą, że światem rządzi geometria, sire. Same linie, kąty i liczby. Takie rzeczy, sire… — Dios zmarszczył czoło — …mogą prowadzić do nierozsądnych idei.

— Aha. — Teppic postanowił możliwie szybko dowiedzieć się jak najwięcej o nierozsądnych ideach. — Zatem sekretnie wspieramy Tsort, tak?

— Nie. Ważne jest, by Efeb pozostał silny.

— Ale więcej mamy wspólnego z Tsortem?

— Pozwalamy im w to wierzyć, sire.

— Przecież są cywilizacją pustynną. Dios uśmiechnął się lekko.

— Obawiam się, że nie traktują piramid dostatecznie poważnie, sire.

Teppic rozważył to.

— Więc po czyjej stronie jesteśmy?

— Po naszej, sire. Zawsze jest jakiś sposób. Pamiętaj, sire, że twoja rodzina tworzyła już trzecią dynastię, zanim nasi sąsiedzi odkryli, skąd się biorą dzieci.

Delegacja Tsortu istotnie sprawiała wrażenie, jakby kulturę Djelu studiowali pilnie, niemal fanatycznie. Było też jasne, że nie zaczęli nawet jej pojmować; pożyczyli jedynie tyle fragmentów, ile uznali za użyteczne, i poskładali je w subtelnie niewłaściwy sposób. Na przykład wszyscy jak jeden mąż używali Trójskrętnego Kroku, stosowanego na dworze Djelibeybi jedynie przy pewnych wyjątkowych okazjach. Od czasu do czasu na ich twarzach pojawiały się grymasy bólu, gdy protestowały kręgosłupy.

Nosili także Khrły Poranka, bransolety Wyjścia, kilty Yet oraz — nic dziwnego, że podręczne z wachlarzami skrywały uśmiechy — nagolenniki w tych samych kolorach[16].

Nawet Teppic musiał zakaszleć pospiesznie. Ale przecież, pomyślał, oni nie potrafią lepiej. Są jak dzieci.

Za tą myślą pojawiła się kolejna, która dodała: te dzieci w ciągu godziny mogłyby zetrzeć nas w proch.

Po gorących synapsach przemknęła trzecia myśclass="underline" to tylko ubrania; wielkie nieba, zaczynasz traktować je poważnie.

Grupa z Efebu rozsądnie ubrała się w białe togi. Byli do siebie dziwnie podobni, jakby w ich kraju działała gdzieś mała mennica, wyciskająca niskich łysych mężczyzn z kędzierzawymi brodami.

Obie grupy zatrzymały się przed tronem i skłoniły nisko.

— Witam — powiedział Teppic.

— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król, wita was i nakazuje, byście napili się z nim wina — zawołał Dios i klasnął w ręce, by przywołać lokaja.

— A tak — powiedział Teppic. — Siadajcie proszę.

— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król rozkazuje wam usiać — przekazał jego wolę Dios.

Teppic szukał w pamięci odpowiedniej przemowy. W Ankh-Morpork słyszał ich wiele. Prawdopodobnie na całym świecie brzmiały podobnie.

— Jestem pewien, że pamiętając o…

— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król, prosi, byście zważyli! — huknął Dios.

— …długiej historii przyjaznych stosunków…

— Zważcie na mądrość Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla!

Echa ucichły z wolna.

— Mogę cię prosić na stówko, Dios? Najwyższy kapłan pochylił się.

— Czy to konieczne? — syknął Teppic.

Orla twarz Diosa przybrała stężały wyraz człowieka, który starł się z nieznaną koncepcją.

— Oczywiście, sire. To tradycyjne — odparł w końcu.

— Myślałem, że mam porozmawiać z tymi ludźmi. No wiesz, o granicach, handlu i tak dalej. Sporo o tym myślałem i mam kilka propozycji. I wiesz, trochę to będzie trudne, jeśli stale będziesz tak krzyczał.

Dios uśmiechnął się uprzejmie.

— Ależ nie, sire. To wszystko zostało już ustalone, sire. Spotkałem się z nimi dziś rano.

— To co ja właściwie mam robić?

Dios zatoczył niewielki krąg prawą dłonią.

— Co tylko zechcesz, sire. Zwykle wystarczy uśmiech, żeby lepiej się poczuli.

— I to wszystko?

— Sire, mógłbyś ich zapytać, czy podoba im się praca dyplomatów — zaproponował Dios. Na gniewny wzrok Teppica odpowiedział spojrzeniem oczu tak pozbawionych wyrazu jak lustra.

— To ja jestem królem — szepnął Teppic.

— Z pewnością, sire. Lecz nie warto obciążać urzędu zwykłymi, nudnymi sprawami państwa, sire. Jutro, sire, będziesz sprawował sądy. To bardzo odpowiednia funkcja dla monarchy, sire.

— Aha. No tak.

* * *

Sprawa nie była prosta. Teppic uważnie wysłuchał obu stron. Chodziło o domniemaną kradzież bydła, komplikowaną dodatkowo przez cebulowo wielowarstwowe prawo Djelibeybi. I o to własne chodzi, pomyślał. Nikt już nie dojdzie, kto jest właścicielem tego nieszczęsnego wołu. Takie rzeczy muszą załatwiać królowie. Pomyślmy… Pięć lat temu on sprzedał wołu jemu, ale okazało się…

Przyjrzał się obu zmartwionym rolnikom. Obaj przyciskali do piersi wystrzępione słomkowe kapelusze, obaj mieli na twarzach ten sam martwy wyraz prostych ludzi, którzy szukając rozstrzygnięcia swego drobnego konfliktu, trafili na marmurową posadzkę wielkiej sali i stanęli przed swoim bogiem spoczywającym na tronie. Teppic nie miał wątpliwości, że każdy z nich chętnie zrezygnowałby ze swych praw do zwierzęcia, byleby tylko znaleźć się jak najdalej stąd.

вернуться

16

Konieczne jest tu pewne wyjaśnienie. Gdyby obcy ambasador na dworze św. Jakuba przybrał się (w szczerym zamiarze okazania szacunku) w melonik, miecz, półpancerz z wojny domowej, saskie portki i jakobińską fryzurę, wywołałby podobną reakcję.