Выбрать главу

— I to jest ta mokracja, tak?

— Wymyślili ją w Efebie, rozumiesz. — Teppic miał niejasne uczucie, że powinien jej bronić.

— Założę się, że mają kłopoty z eksportem — oświadczyła stanowczo Ptraci.

* * *

Słońce nie było tylko kulą płonącego nawozu popychaną po nieboskłonie przez gigantycznego żuka. Było także łodzią. Zależy, jak kto na nie patrzył. Słoneczne światło różniło się od zwykłego. Było przymglone, jak woda pozostawiona na długie tygodnie w szklanym naczyniu. Nie niosło w sobie radości. Oświetlało, ale bez życia.; przypominało raczej jasny blask księżyca niż światło dnia.

Ptaclusp jednak bardziej niepokoił się o syna.

— Wiesz, co się z nim stało? — zapytał.

Drugi syn żałośnie gryzł rysik. Bolała go ręka. Spróbował dotknąć brata, ale iskra wyładowania spaliła mu skórę na palcach.

— Może… — odpowiedział.

— Umiesz to wyleczyć?

— Raczej nie.

— Więc co to jest?

— Widzisz, tato, kiedy weszliśmy z nim na piramidę… kiedy nie mogła odpalić, rozumiesz… jestem pewien, że odwróciła się… czas, widzisz, to tylko kolejny wymiar… um.

Ptaclusp przewrócił oczami.

— Dość tego architektonicznego gadania, synu — oświadczył. — Co z nim jest?

— Myślę, że jest wymiarowo niedopasowany, tato. Czas i przestrzeń trochę mu się pomieszały. Dlatego ciągle porusza się w bok. Ptaclusp IIb uśmiechnął się mężnie.

— Zawsze przemykał bokiem — przypomniał Ptaclusp. Jego syn westchnął.

— Owszem, tato — przyznał. — Ale to było normalne. Wszyscy księgowi to robią. Teraz chodzi bokiem, ponieważ, no, ponieważ dla niego to czas.

Ptaclusp zmarszczył czoło. Powolne dryfowanie w bok nie stanowiło jedynego problemu IIa. Był także płaski. Nie płaski jak karta, z przodem, tyłem i krawędzią, ale płaski z każdej strony.

— Przypomina mi tych ludzi z fresków. Gdzie ma głębokość czy jak to się nazywa?

— Myślę, że w czasie — odparł bezradnie IIb. — Naszym, nie jego. Ptaclusp okrążył syna i dostrzegł, jak płaskość za nim podąża. Poskrobał się w podbródek.

— Czyli może poruszać się w czasie, tak? — zapytał powoli.

— Tak, to możliwe.

— A może by go namówić, żeby przespacerował się parę miesięcy wstecz i uprzedził nas przed budową tej przeklętej piramidy?

— Nie ma z nim kontaktu, tato.

— Czyli pod tym względem się nie zmienił…

Ptaclusp usiadł ciężko na kawałku gruzu i ukrył twarz w dłoniach. Do czego to doszło… Jeden syn normalny i głupi, drugi płaski jak cień. Jakie życie czeka tego płaskiego biedaka? Przyjdzie mu otwierać zamki, oczyszczać z lodu szyby samochodowe i sypiać tanio w prasowalnicach spodni w pokojach hotelowych[22]. Umiejętność przechodzenia pod drzwiami i czytania książek bez ich otwierania nie wynagrodzi wszystkich strat.

IIa przesunął się w bok — płaska naklejka na pejzażu.

— Czy nic nie można zrobić? — zawołał Ptaclusp. — Zrolować go albo co…?

IIb wzruszył ramionami.

— Moglibyśmy postawić mu coś na drodze. To nawet niezły pomysł. Dzięki temu na pewno nie przydarzy mu się nic gorszego, ponieważ, hm, nie będzie czasu na przydarzenie. Tak myślę.

Przepchnęli na ścieżkę zgiętą statuę Hata, Sępiogłowego Boga. Po minucie czy dwóch powolny boczny dryf doprowadził IIa do posągu. Strzeliła gruba niebieska iskra i nadtopiła kamień, ale ruch ustał.

— Skąd iskra? — spytał Ptaclusp.

— Myślę, że to coś w rodzaju flary.

Ptaclusp nie stałby się tym, kim był dzisiaj… nie, musiał się poprawić… nie stałby się tym, kim był wczoraj wieczorem, gdyby nie potrafił dostrzec zysku w najbardziej nawet nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności.

— Zaoszczędzi na ubraniach — zauważył. — Patrz, można je na nim namalować.

— Chyba nie całkiem zrozumiałeś, tato. — IIb westchnął ciężko, usiadł obok ojca i spojrzał w stronę pałacu za rzeką.

— Coś się tam dzieje — mruknął Ptaclusp. — Myślisz, że zauważyli piramidę?

— Wcale bym się nie zdziwił. Przekręciła się przecież o dziewięćdziesiąt stopni.

Ptaclusp obejrzał się przez ramię i pokiwał głową.

— Zabawne — oświadczył. — Chyba niewielka destabilizacja strukturalna.

— Tato, to przecież piramida! Powinniśmy ją odpalić! Mówiłem ci! Energia zaangażowana… Nie, to zbyt…

Padł na nich cień. Rozejrzeli się dookoła. Spojrzeli w górę. Popatrzyli chwilę.

— Wielkie niebiosa… — szepnął Ptaclusp. — To przecież Hat, Sępiogłowy Bóg…

* * *

Efeb leżał przed nimi niczym klasyczny poemat wykuty w białym marmurze, rozpostarty wokół skały nad zatoką jaskrawego błękitu… — Co to jest? — spytała Ptraci po chwili obserwacji.

— To morze — wyjaśnił Teppic. — Mówiłem ci, pamiętasz? Fale i różne takie.

— Mówiłeś, że jest zielone i poszarpane.

— Czasem jest.

— Hmm.

Jej ton sugerował, że nie aprobuje morza. Zanim jednak zdołała wytłumaczyć dlaczego, usłyszeli podniesione głosy. Dobiegały zza pobliskiej wydmy.

Na wydmie stała tablica.

Napis w kilku językach głosił: OŚRODEK TESTOWANIA AKSJOMATÓW.

Poniżej, mniejszymi literami, dodawał: UWAGA — NIEROZSTRZYGNIĘTE POSTULATY.

Kiedy czytali, a przynajmniej kiedy Teppic czytał, za wydmą coś brzęknęło, potem stuknęło, a potem strzała świsnęła im nad głowami. Ty Draniu zerknął na nią, po czym odwrócił głowę i wpatrzył się w niewielki obszar piasku.

Sekundę później strzała wbiła się w ów piasek.

Ty Draniu ocenił obciążenie stóp i wykonał niewielki rachunek, który doprowadził go do wniosku, że dwoje ludzi zostało odjętych od jego grzbietu. Dalsze obliczenia wykazały, że ludzie ci zostali dodani do wydmy.

— Czemu to zrobiłeś? — spytała Ptraci, wypluwając z ust piasek.

— Ktoś do nas strzelał!

— Nie przypuszczam. Przecież nie wiedzieli, że tu jesteśmy. Nie musiałeś mnie zrzucać.

Teppic bez entuzjazmu uznał jej argumentację i ostrożnie podczołgał się po sypkiej powierzchni wydmy. Glosy znów się kłóciły:

— Zrezygnować?

— Po prostu nie ustaliliśmy poprawnie wszystkich parametrów.

— Powiem ci, co tu jest niepoprawne.

— A cóż takiego?

— To, że nie mamy więcej tych przeklętych żółwi. To jest niepoprawne.

Teppic ostrożnie wysunął głowę nad szczyt wydmy.

Zobaczył rozległy otwarty plac, otoczony rzędami skomplikowanych znaczników i chorągiewek. Stały tam jeden czy dwa budynki, złożone głównie z klatek, i kilka dziwnych konstrukcji, których zastosowania się nie domyślał. Pośrodku zobaczył dwóch mężczyzn: jeden niski, gruby i rumiany, drugi wysoki, smukły, z wyraźnie władczą miną. Ubrani byli w prześcieradła. Wokół nich tłoczyła się grupka niewolników, ubranych w prawie nic. Jeden trzymał łuk.

Kilku zaś trzymało żółwie na patykach. Wyglądały żałośnie, jak żółwiowe lizaki.

— Poza tym to okrutne — powiedział wyższy mężczyzna. — Biedne zwierzątka. Tak smutnie wyglądają ze zwisającymi łapkami.

— To logicznie niemożliwe, żeby strzała w nie trafiała! — Gruby mężczyzna rozłożył ręce. — Nie powinna! Pewnie dostarczasz mi nieodpowiednich żółwi — dodał oskarżycielskim tonem. — Powinniśmy spróbować jeszcze raz, z szybszymi.

— A może wolniejsze strzały?

вернуться

22

To oczywiście bardzo luźne tłumaczenie, jako że Ptaclusp nie znal słów oznaczających „lód”, „szyby samochodowe” czy „hotele”. Jednakże zygzak, orzeł, orzeł, amfora, linia falista, kaczka tłumaczy się dosłownie jako „prasa do okryć nóg barbarzyńców”.