Выбрать главу

Teppic podniósł głowę. Obok stał starszy skrytobójca z fioletową wstęgą nauczyciela na piersi. Był pierwszym skrytobójcą — nie licząc wuja Vyrta — którego Teppic widział z bliska. Wydawał się całkiem sympatyczny. Chłopiec mógłby go sobie wyobrazić przy produkcji kiełbas.

— Do mnie mówiłeś? — zapytał.

— Masz wstać, kiedy zwracasz się do mistrza — upomniała go rumiana twarz.

— Mam?

Teppic był zafascynowany. Zastanawiał się, jak można to osiągnąć. Dyscyplina jak dotąd nie należała do głównych elementów jego życia. Większość wychowawców tak wyprowadzał z równowagi widok władcy, siedzącego niekiedy na drzwiach, że jak najszybciej kończyli lekcje i zamykali się w pokojach.

— Mam, sir — poprawił nauczyciel. Zajrzał do trzymanych w ręku papierów. — Jak ci na imię, chłopcze?

— Książę Pteppic ze Starego Państwa, Królestwa Słońca — wyjaśnił swobodnie Teppic. — Rozumiem, że jesteś ignorantem w sprawach etykiety, ale nie powinieneś mnie nazywać „sir” i powinieneś uderzać czołem o ziemię, kiedy się do mnie zwracasz.

— Pateppic? — powtórzył mistrz.

— Nie. Pteppic.

— Aha. Teppic. — Mistrz zaznaczył imię na liście. Uśmiechnął się szeroko. — Cóż, wasza wysokość — powiedział. — Jestem Grunworth Nivor, twój opiekun. Trafiłeś do Domu Żmii. Wedle mojej wiedzy, na Dysku istnieje przynajmniej jedenaście Królestw Słońca. Do końca tygodnia przedstawisz krótkie wypracowanie, opisujące ich położenie geograficzne, ustrój polityczny, stolice i główne siedziby rządu, a także sugerowaną trasę do alkowy dowolnie wybranej głowy państwa. Jednakże na Dysku jest tylko jeden Dom Żmii. Miłego dnia, chłopcze.

Nauczyciel odwrócił się i ruszył ku kolejnemu przestraszonemu uczniowi.

— Nie jest taki zły — odezwał się głos za Teppikiem. — Zresztą wszystko to znajdziesz w bibliotece. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać. Jestem Chidder.

Teppic odwrócił się. Zwracał się do niego chłopiec mniej więcej w jego wieku i podobnego wzrostu. Jego czarny strój — zwykła czerń Pierwszego Roku — wyglądał, jakby przybijano mu go do ciała po kawałku.

Chłopiec wyciągnął rękę. Teppic przyjrzał się jej uprzejmie.

— Tak?

— Jak ci na imię, mały?

Teppic wyprostował się. Miał już dosyć takiego traktowania.

— Mały? Wiedz, że w moich żyłach płynie krew faraonów. Chłopak patrzył na niego wcale nieprzestraszony. Pochylił głowę w bok i uśmiechnął się lekko.

— A chciałbyś, żeby tam została? — zapytał.

* * *

Piekarnia była tuż obok; garstka pracowników wyszła na stosunkowo świeże przed świtem powietrze, by zapalić papierosa i chwilę odetchnąć po pustynnym żarze pieców. Ich głosy wznosiły się aż do Teppica, ukrytego w cieniu. Ściskał błogosławiony okienny parapet i szukał wśród cegieł oparcia dla stóp.

Nie jest tak źle, powtarzał sobie. Bywałeś na gorszych ścianach. Na przykład osiowa elewacja pałacu Patrycjusza zeszłej zimy, kiedy rynny się przepełniły i cały mur pokrywała warstwa lodu. Ta ścianka to niewiele więcej niż trójka, najwyżej 3,2. Ty i Chiddy chodziliście po takich na spacer, zamiast tupać po ulicy. To tylko kwestia perspektywy.

Perspektywa… Spojrzał w dół, na dwanaście sążni nieskończoności. Chłopie, weź się w garść. Nie, weź w garść tę ścianę… Prawa stopa znalazła wnękę po wykruszonej zaprawie; palce wsunęły się w nią niemal bez świadomego polecenia mózgu. Mózg w tej chwili był zbyt poruszony, by poświęcać wydarzeniom więcej niż tylko przelotną uwagę.

Teppic nabrał tchu, opuścił rękę do pasa, chwycił sztylet i wbił go między cegły, zanim grawitacja zauważyła, co się dzieje. Zawisł zdyszany i czekał, aż znowu o nim zapomni. Potem przesunął ciało w bok i spróbował tego samego manewru po raz drugi.

W dole jeden z piekarzy opowiedział soczysty dowcip i strzepnął z ucha kawałek tynku. Jego koledzy wybuchnęli śmiechem. Teppic tymczasem stanął w ciemności, utrzymując równowagę na dwóch igłach klatchiańskiej stali, i ostrożnie przesunął dłonie wzdłuż ściany do okna, którego parapet zapewnił mu chwilowy ratunek.

Okno było zamknięte. Porządny cios z pewnością by je otworzył, ale równocześnie pchnąłby go w tył, w pustkę. Teppic westchnął, z delikatnością zegarmistrza wyjął z sakiewki diamentowy cyrkiel i powoli wykreślił koło na zakurzonym szkle.

* * *

— Sam go nieś — powiedział Chidder. — Takie tu są zasady. Teppic spojrzał na kufer. Pomysł wydał mu się intrygujący.

— W domu mamy do tego ludzi — wyjaśnił. — Eunuchów i tak dalej.

— Powinieneś jednego ze sobą przywieźć.

— Źle znoszą podróże.

W rzeczywistości twardo odrzucił sugestię, że powinien mu towarzyszyć niewielki orszak. Dios dąsał się przez kilka dni. Nie tak powinien wyruszać w świat członek królewskiego rodu, oznajmił. Teppic nie ustąpił. Był prawie pewien, że skrytobójcy nie powinni chodzić do pracy w towarzystwie podręcznych i trębaczy. Teraz jednak uznał, że pomysł nie był tak całkiem pozbawiony sensu. Szarpnął kuferek na próbę i udało mu się zarzucić go sobie na ramiona.

— Więc twoja rodzina jest bogata? — zapytał Chidder, idąc koło niego.

Teppic zastanowił się chwilę.

— Nie, właściwie nie. U nas hodują głównie melony, czosnek i takie różne. Poza tym stoją na ulicach i krzyczą „hurra”.

— Mówisz o swoich rodzicach? — zdziwił się Chidder.

— O nich? Nie, mój ojciec jest faraonem. Matka była chyba konkubiną.

— Myślałem, że to jakaś roślina.

— Raczej nie. Nigdy jakoś o tym nie rozmawialiśmy. Zresztą umarła, jak jeszcze byłem mały.

— To okropne — stwierdził uprzejmie Chidder.

— Poszła popływać przy świetle księżyca w czymś, co okazało się krokodylem. — Teppic starał się nie okazywać, jak uraziła go reakcja chłopca.

— Mój ojciec pracuje w IIandlu — powiedział Chidder, gdy przechodzili pod łukiem wejścia.

— Fascynujące — przyznał grzecznie Teppic. Przytłaczały go te wszystkie nowe doświadczenia. — Nigdy nie byłem w IIandlu, ale słyszałem, że to wspaniali ludzie.

Przez kolejną godzinę czy dwie, Chidder — który kroczył przez życie spokojnie, jakby już dawno je rozpracował — wprowadzał Teppica w rozmaite tajemnice internatów, klas i kanalizacji. Kanalizację, z różnych powodów, zostawił na sam koniec.

— Żadnych? — nie dowierzał.

— Mamy wiadra i inne rzeczy — odparł wymijająco Teppic. — I dużo służby.

— Trochę staromodne jest to twoje królestwo. Teppic kiwnął głową.

— To przez piramidy — wyjaśnił. — Pochłaniają wszystkie pieniądze.

— Przypuszczam, że są kosztowne.

— Niespecjalnie. Budujemy je z kamieni. — Chłopiec westchnął. — Mamy mnóstwo kamieni. I piasku. Kamień i piasek. W tym jesteśmy dobrzy. Gdybyś kiedyś potrzebował kamieni i piasku, jesteśmy właściwymi ludźmi. To wykończenie wnętrza jest naprawdę kosztowne. Wciąż nie spłaciliśmy rachunku za dziadkową, a przecież nie była wielka: tylko trzy komory.

Teppic odwrócił się i wyjrzał przez okno. Podczas rozmowy wrócili do wspólnej sypialni.

— Całe królestwo jest zadłużone — wyznał cicho. — Nawet nasze długi są zadłużone. Właściwie to z tego powodu przyjechałem. Ktoś z rodziny musi zarabiać jakieś pieniądze. Następca tronu nie może się już włóczyć po pałacu i udawać ornamentu. Musi wziąć się do pracy i zrobić coś pożytecznego dla społeczeństwa.