— Z bonifikatą — oznajmił. — Po obniżonej cenie, specjalnie dla naszych nadprzyrodzonych klientów.
Popatrzył na niebo. Ze swojej kryjówki w ruinach obozu budowniczych, z Wielką Piramidą buczącą im za plecami jak ogromny transformator, doskonale widzieli przybycie bogów. Z początku Ptaclusp odnosił się do nich dość obojętnie. Bogowie to dobrzy klienci, zawsze potrzebują świątyń i posągów; mógłby robić z nimi interesy, eliminując pośredników.
Dopiero potem przyszło mu do głowy, że bóg może być niezadowolony z produktu — co może się zdarzyć, na przykład tynk okaże się nie całkiem taki jak w specyfikacji albo róg świątyni osunie się z powodu nieprzewidzianych ruchomych piasków. Taki bóg nie przychodzi zwyczajnie do biura i podniesionym głosem nie domaga się spotkania z kierownikiem. Nie. Bóg dokładnie wie, gdzie kto jest, i od razu przechodzi do rzeczy. W dodatku bogowie znani są z opóźniania płatności. Owszem, ludzie też, ale ludzie nie oczekują, żeby przed wyrównaniem rachunków dłużnik najpierw umarł.
Wzrok padł na drugiego syna, wymalowaną na de posągu sylwetkę z ustami znieruchomiałymi w zdumionym „O”. Ptaclusp podjął decyzję.
— Chyba mam już dość piramid — rzekł. — Przypomnij mi, chłopcze. Jeśli jakoś się stąd wydostaniemy, żadnych więcej piramid. Skostnieliśmy. Pora rozwinąć interes.
— Od wieków ci to powtarzam, tato! — zawołał IIb. — Mówiłem, parę porządnych akweduktów będzie dla nas…
— Tak, tak. Pamiętam. Tak. Akwedukty. Wszystkie te łuki i w ogóle. Doskonale. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, gdzie się wkłada sarkofag.
— Tato!
— Nie zwracaj na mnie uwagi, synu. Chyba tracę rozum. Nie mógł przecież naprawdę widzieć tam mumii i dwóch ludzi, niosących młoty…
Rzeczywiście, to był Chidder.
A Chidder miał statek.
Teppic wiedział, że dalej, na wybrzeżu, szeryf Al Khali mieszka w baśniowym pałacu Rhoxie, który podobno został w ciągu jednej nocy wzniesiony przez dżinna, i trafił do mitów i legend ze względu na swój przepych[26]. „Nienazwana” była jak Rhoxie na wodzie, tylko bardziej. Jej projektant miał chyba kompleks winorośli, gdyż wszystkie złocone spiralne filary i kosztowne draperie udekorował winnymi gronami, pomalowanymi złotą farbą. Wykorzystał zresztą wszystko, by statek wyglądał mniej jak statek, a bardziej jak buduar skrzyżowany z bardzo podejrzanym typem teatru.
Trzeba było wprawnego w odkrywaniu ukrytych detali oka skrytobójcy, by dostrzec, jak niewinnie przepych maskuje smukłość kadłuba, oraz że po dodaniu razem objętości kabin i ładowni, wciąż pozostawało bardzo dużo miejsca. Woda wokół tego, co Ptraci nazwała zaostrzonym końcem, marszczyła się dziwne, lecz absurdem byłoby podejrzenie, że tak wyraźnie handlowy statek ma ukrytą pod wodą ostrogę. Albo że zaledwie pięć minut pracy siekierą może zmienić ten nawodny alkazar w coś, co może uciec niemal przed wszystkimi, którzy pływają po wodzie, i sprawić, że tych kilku, którzy potrafią to dogonić, bardzo tego pożałuje.
— Robi wrażenie — przyznał Teppic.
— To wszystko tylko na pokaz — zapewnił Chidder.
— Tak, widzę.
— Chciałem powiedzieć, że jesteśmy biednymi kupcami. Teppic pokiwał głową.
— Zwykle mówi się: „biednymi, ale uczciwymi kupcami” — zauważył.
Chidder uśmiechnął się jak prawdziwy kupiec.
— Myślę, że na razie zostaniemy przy „biednych”. Ale mów, co u ciebie? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, wyjeżdżałeś, żeby zostać królem w jakimś miejscu, o którym nikt nigdy nie słyszał. I kim jest ta piękna młoda dama?
— Ma na… — zaczął Teppic.
— Ptraci — powiedziała Ptraci.
— Jest pod… — zaczął Teppic.
— Z pewnością jest księżniczką królewskiej krwi — przerwał mu gładko Chidder. — Sprawi mi niezmierną przyjemność, jeśli zgodzi się… jeśli oboje się zgodzicie zjeść dzisiaj ze mną kolację. Prosta marynarska strawa, niestety, ale radzimy sobie jakoś, radzimy.
— Ale nie efebiańska? — upewnił się Teppic.
— Okrętowe suchary, solone mięso, takie rzeczy — zapewnił Chidder, nie spuszczając wzroku z Ptraci. Nie spuszczał go zresztą od chwili, kiedy weszła na pokład.
Potem się zaśmiał. Był to stary, znajomy śmiech Chiddera, nie to, że pozbawiony wesołości, ale wyraźnie pod kontrolą wyższych ośrodków mózgowych.
— Cóż za niezwykły przypadek — zauważył. — Tym bardziej że odpływamy o świcie. Mogę wam zaproponować zmianę odzieży? Oboje wyglądacie na, hm… znużonych podróżą.
— Proste, marynarskie odzienie, jak przypuszczam — mruknął Teppic. — Jakie przystoi skromnemu kupcowi. Popraw mnie, jeśli się mylę.
W rzeczywistości Teppica odprowadzono do niewielkiej kajuty, wyposażonej starannie i bogato, jak złote jajo. Na łóżku czekały już liczne stroje. Lepsze trudno by znaleźć gdziekolwiek na brzegach Okrągłego Morza. Owszem, wszystkie wydawały się używane, ale dokładnie wyprane i fachowo pozszywane, tak że prawie nie było widać rozcięć po sztychach miecza. Teppic przyjrzał się hakom w ścianie i nieco jaśniejszym łatom na drewnie. Sugerowały, że kiedyś wisiały tu różne rzeczy, niedawno pospiesznie usunięte.
Wyszedł na wąski korytarz i spotkał Ptraci. Wybrała czerwoną dworską suknię, jakie były modne w Ankh dziesięć lat temu, z bufiastymi rękawami, szeroką krynoliną i krezą rozmiaru koła młyńskiego.
Teppic dowiedział się czegoś nowego: że atrakcyjne kobiety ubrane w kilka pasów gazy i parę łokci jedwabiu wyglądają jednak na bardziej godne pożądania niż okryte od stóp po szyję.
Ptraci zakręciła się na próbę.
— Tam jest mnóstwo podobnych rzeczy — oznajmiła. — Czy tak ubierają się kobiety w Ankh-Morpork? To jakby nosić na sobie dom. Można się spocić.
— Słuchaj, chodzi o Chiddera — szepnął z naciskiem Teppic. — To dobry chłopak i w ogóle, rozumiesz, ale…
— Jest bardzo uprzejmy — zgodziła się.
— No… Tak. Jest — westchnął zniechęcony Teppic. — To stary przyjaciel.
— Jak miło.
Ktoś z załogi zmaterializował się na końcu korytarza, skłonił się i wskazał im mesę. Zachowywał się jak stary sługa, choć wrażenie to psuła nieco siatka blizn na twarzy oraz kilka tatuaży, przy których ryciny z „Zamkniętego pałacu” wyglądałyby jak ilustracje podręcznika dla majsterkowiczów. Napinając bicepsy, potrafił robić z nimi takie rzeczy, że całe tawerny godzinami podziwiały zafascynowane. Nie wiedział jeszcze, że od najgorszych chwil życia dzieli go ledwie kilka minut.
— Naprawdę bardzo mi przyjemnie — zapewnił Chidder, nalewając wina. Skinął na człowieka z tatuażami. — Możesz podać zupę, Alfonzie.
— Chiddy, chyba nie jesteś piratem? — zapytał wprost Teppic.
— To cię martwi? — Chidder uśmiechnął się leniwie. Nie tylko ta sprawa martwiła Teppica, jednak ona właśnie przebiła się na czołową pozycję. Kiwnął głową.
— Nie, nie jesteśmy piratami. Po prostu wolimy, hm, unikać biurokracji, jeśli to tylko możliwe. Sam wiesz. Chcemy zaoszczędzić ludziom kłopotu dowiadywania się o wszystko, co robimy.
— Ale wszystkie ubrania…
— Ach… Piraci często nas atakują. Właśnie dlatego ojciec kazał zbudować „Nienazwaną”. Zawsze ich zaskakuje. W dodatku ta działalność jest moralnie słuszna. Zabieramy ich statek, łupy, a więźniowie, jeśli są tacy, zostają uratowani i dostarczeni do domu po cenach konkurencyjnych.
— A co robicie z piratami? Chidder zerknął na Alfonza.