Выбрать главу

Chidder oparł dłoń o parapet.

— A nie moglibyście zdjąć z piramid trochę towaru? — zapytał.

— Nie żartuj.

— Przepraszam.

Teppic spoglądał posępnie w dół.

— Mnóstwo tu ludzi — zauważył, próbując zmienić temat. — Nie sądziłem, że szkoła będzie taka duża. — Zadrżał. — I taka zimna.

— Ludzie ciągle odpadają. Nie wytrzymują nauki. Najważniejsze, to wiedzieć, co jest co i kto jest kto. Widzisz tego tam?

Wskazał palcem grupę starszych uczniów, stojących między kolumnami przy wejściu.

— Ten wysoki? Z twarzą jak czubek buta?

— To Flimoe. Uważaj na niego. Jeśli zaprosi cię w swojej pracowni na grzankę, nie idź.

— A kim jest ten dzieciak z lokami? — zapytał Teppic.

Wskazał chłopca, którym zajmowała się wyblakła z wyglądu kobieta. Lizała chusteczkę i ścierała wyimaginowane ślady brudu z jego twarzy. Kiedy skończyła, poprawiła mu kołnierzyk.

Chidder wyciągnął szyję.

— Och, po prostu nowy dzieciak — wyjaśnił. — Arthur jakiśtam. Maminsynek, jak widzę. Nie przetrwa długo.

— Nie byłbym taki pewny. My też jesteśmy w pewnym sensie maminsynkami, a przetrwaliśmy tysiące lat.

* * *

Szklany krążek wpadł do wnętrza i brzęknął o podłogę. Przez kilka minut nie zabrzmiał żaden inny dźwięk. Potem nastąpiło cichutkie puknięcie naczynia z oliwą. Cień, leżący na okiennym parapecie, cmentarzysku much, okazał się ręką, z roślinną powolnością pełznącą w stronę IIaczyka.

Zgrzytnął metal i cale okno uchyliło się w trybologicznej ciszy.

Przez minutę czy dwie pełną kurzu przestrzeń wypełniała intensywna nieobecność dźwięku, wywoływana przez kogoś poruszającego się z najwyższą ostrożnością. Jeszcze raz trysnęła oliwa i szepnął metal, gdy odsunął się rygiel klapy prowadzącej na dach.

Teppic czekał, aż dogoni go własny oddech, i w tej właśnie chwili usłyszał dźwięk. Rozbrzmiewał gdzieś wśród białego szumu, na samej granicy słyszalności, ale nie było wątpliwości co do jego źródła. Ktoś czekał przy klapie i właśnie przycisnął ręką kawałek papieru, żeby nie szeleścił na wietrze.

Dłoń Teppica porzuciła rygiel. Starannie dobierając drogę, chłopiec przeszedł po brudnej podłodze i obmacując drewniane ściany, trafił na drzwi. Tym razem nie ryzykował, ale odkorkował butelkę oliwy i odczekał, aż bezgłośna kropla spadnie na zawiasy.

W chwilę później znalazł się po drugiej stronie. Szczur, spokojnie patrolujący przewiewny korytarz, ledwie się powstrzymał od połknięcia własnego języka, gdy Teppic przepłynął obok.

Na końcu były jeszcze jedne drzwi i labirynt zakurzonych magazynów. Wreszcie znalazł schody. Ocenił, że jest o jakieś piętnaście sążni od klapy. Po drodze nie zauważył przewodów kominowych. Nic nie powinno przeszkadzać na dachu.

Przykucnął i wyjął zawiniątko z nożami — aksamitna czerń znaczyła ciemniejszy prostokąt wśród mroku. Teppic wybrał numer pięć, nóż nie dla każdego, ale skuteczny, jeśli się opanuje posługiwanie nim.

Wkrótce potem chłopiec wysunął głowę ponad krawędź dachu, z ramieniem odciągniętym w tył, lecz gotowym, by wyprostować się nagle w skomplikowanym oddziaływaniu sil, które złożą się, wysyłając kilka uncji stali w lot pośród nocy.

Mericet siedział przy klapie i spoglądał na swój notatnik. Wzrok Teppica sięgnął podłużnego pomostu, opartego równo o parapet kilka stóp dalej.

Był pewien, że nie wydał żadnego dźwięku. Mógłby przysiąc, że egzaminator usłyszał odgłos padającego na niego spojrzenia.

Starzec uniósł łysą głowę.

— Dziękuję, panie Teppic — powiedział. — Proszę kontynuować.

Teppic poczuł, że zimny pot występuje mu na skórę. Patrzył na pomost, na egzaminatora, potem na nóż.

— Tak jest, sir — wykrztusił w końcu. W tych okolicznościach nie wydało mu się to wystarczające. — Dziękuję panu, sir — dodał.

* * *

Na zawsze miał zapamiętać swoją pierwszą noc we wspólnej sypialni. Była dostatecznie obszerna, by pomieścić osiemnastu chłopców Domu Żmii, i dostatecznie pełna przeciągów, by zmieścić całe wielkie zewnętrze. Jej projektant być może pamiętał o wygodzie, ale jedynie po to, żeby unikać jej, kiedy tylko było to możliwe. W rezultacie zbudował pomieszczenie, które mogło być zimniejsze niż powietrze na zewnątrz.

— Myślałem, że każdy dostanie własny pokój — mruknął Teppic. Chidder, który zajął najmniej widoczne łóżko w całej lodówce, skinął mu głową.

— Później — obiecał. Położył się i syknął. — Jak myślisz, ostrzą te sprężyny?

Teppic milczał. Łóżko było nawet wygodniejsze od tego, w którym sypiał w domu. Rodzice, jako szlachetnie urodzeni, akceptowali dla swoich dzieci warunki życia, jakie od ręki odrzuciłaby rodzina zubożałych komarów.

Wyciągnął się na cienkim materacu i przemyślał wydarzenia minionego dnia. Wpisano go na listę skrytobójców, no dobrze, uczniów skrytobójców, już ponad siedem godzin temu, a jak dotąd nie dali mu nawet noża do ręki. Oczywiście, jutro też jest dzień…

Chidder pochylił się nad nim.

— Gdzie jest Arthur? — zapytał.

Teppic zerknął na sąsiednie łóżko. Na jego środku leżał smętnie mały tobołek ubrań, ale nie było śladu właściciela.

— Myślisz, że uciekł? — zapytał, rozglądając się badawczo.

— To możliwe — zgodził się Chidder. — Często się zdarza. Wiesz, maminsynek, pierwsza noc poza domem…

Drzwi sali otworzyły się wolno i Arthur wkroczył tyłem, ciągnąc za sobą dużego i bardzo opornego kozła. Zwierzę opierało się gwałtownie przez całą drogę między dwoma rzędami łóżek.

Chłopcy przyglądali się w milczeniu. Arthur przywiązał kozia do łóżka, wysypał na koc zawartość tobołka, znalazł kilka czarnych świec, pęczek ziół, łańcuch czaszek i kawałek kredy. Z zaczerwienioną twarzą i miną człowieka, który uczyni to, co uważa za słuszne, choćby nie wiem co się działo, wykreślił wokół łóżka podwójny krąg, uklęknął i wypełnił przestrzeń między dwiema liniami zestawem symboli okultystycznych — najbardziej ponurym, jaki Teppic w życiu widział. Kiedy skończył, ustawił świece w strategicznych punktach i zapalił je; płonęły nierówno i wydzielały zapach sugerujący, że człowiek tak naprawdę wcale nie chce wiedzieć, z czego zostały zrobione.

Potem wyciągnął krótki nóż z czerwoną rękojeścią, zbliżył się do kozła…

Poduszka trafiła go w głowę.

— A niech go! Pobożniś się znalazł!

Arthur wypuścił nóż i zalał się łzami. Chidder usiadł na łóżku.

— To ty, Cheesewright! — powiedział. — Widziałem. Cheesewright, chudy chłopak o rudych włosach i twarzy, która była jednym wielkim piegiem, rzucił mu gniewne spojrzenie.

— Tego już za wiele — oświadczył. — Zasnąć nie można od całej tej religii. Przecież tylko małe dzieci odmawiają paciorek przed spaniem, a my tu mamy się uczyć na skrytobójców…

— Mógłbyś uprzejmie się zamknąć, Cheesewright? — wrzasnął Chidder. — Świat byłby lepszy, gdyby więcej ludzi odmawiało pacierz. Wiem, że sam też nie modlę się tak często, jak powinienem…

Poduszka przerwała mu w pół słowa. Poderwał się z łóżka i wymachując pięściami, skoczył na rudowłosego przeciwnika.

Gdy reszta chłopców otoczyła walczącą dwójkę, Teppic wyśliznął się spod koca i podszedł do Arthura, który siedział na brzegu łóżka i szlochał.