Выбрать главу

A wzdłuż Djelu piramidy zaczynały wypalać swoją skromną rezerwę nazbieranego czasu.

* * *

Kapłani i przodkowie uciekli, kiedy zadrżała ziemia. Nawet bogowie wyglądali na zaskoczonych. IIb chwycił ojca za rękę i odciągnął od piramidy. — Chodź! — wrzeszczał mu do ucha. — Kiedy odpali, musimy być jak najdalej stąd. Inaczej będziesz się kładł do łóżka na wieszaku! Wokół nich kilka piramid zapaliło swe flary — cienkie, chwiejne, ledwie widoczne o zmierzchu.

— Tato! Mówiłem, że musimy uciekać!

Ptaclusp dał się ciągnąć po kamieniach, wciąż wpatrzony w ogromną sylwetkę Wielkiej Piramidy.

— Ktoś jeszcze tam został. Popatrz. — Wskazał palcem samotną postać na placu.

IIb wytrzeszczył oczy.

— To tylko Dios, najwyższy kapłan — stwierdził. — Pewnie ma jakiś plan, ale lepiej nie mieszać się w sprawy kapłanów; czy już możemy iść?

Krokodylogłowy bóg odwrócił pysk w jedną i w drugą stronę, starając się skupić wzrok na Teppicu — a przecież nie mógł korzystać z dwuocznego widzenia. Z tak małej odległości jego ciało było lekko przejrzyste, jakby ktoś naszkicował wszystkie linie i znudził się, zanim przyszło do kolorowania. Bóg nadepnął na niewielki grobowiec i zmiażdżył go na proszek.

Nad Teppikiem zawisła łapa niczym grono kajaków z pazurami. Piramida drżała, a kamień pod stopami był ciepły, lecz rozsądnie nie przejawiał żadnej chęci do odpalenia.

Łapa opadała. Teppic przyklęknął i desperacko oburącz podniósł nad głową nóż.

Światło błysnęło na klindze i wtedy właśnie Wielka Piramida wystrzeliła flarę.

Z początku robiła to w absolutnej ciszy, posyłając w górę igłę oślepiającego ognia, który całe królestwo zmienił w szachownicę czarnego cienia i białego światła, ognia, który mógł obserwatorów zmienić nie tylko w słup soli, ale w pełny zestaw przypraw do wyboru. Eksplodował jak sprężyna zegara słonecznego; cichy jak światło gwiazd i jaskrawy jak supernowa.

Dopiero kiedy przez kilka sekund zalewał nekropolię swoim niemożliwym blaskiem, nadszedł dźwięk, a był to dźwięk, który przewija się przez kości, wciska do wszystkich komórek ciała i próbuje, nie bez sukcesów, wywrócić je na lewą stronę. Był zbyt potężny, by nazwać go hukiem. Istnieją dźwięki tak głośne, że nie pozwalają się usłyszeć, i to właśnie był jeden z nich.

W końcu zdecydował się opuścić skalę kosmiczną i stał się po prostu najgłośniejszym dźwiękiem, jaki ktokolwiek w życiu słyszał.

I nagle umilkł, wypełniając powietrze mrocznym, metalicznym brzękiem nieoczekiwanej ciszy. Światło zgasło, przetykając noc błękitem i fioletem powidoków. Nie była to cisza i ciemność konkluzji, ale przerwy, niby moment równowagi, gdy rzucona kula straciła już przyspieszenie, ale grawitacja nie zwróciła jeszcze na nią uwagi, więc przez jedną krótką chwilę myśli, że najgorsze już za nią.

Tym razem zapowiedzią był ostry gwizd z nieba i wir powietrza, który stał się lśnieniem, płomieniem, flarą z trzaskiem palącą się w dół, do piramidy, w masę czarnego marmuru. Palce błyskawic strzeliły na boki, uziemiając się w pomniejszych grobowcach, aż węże białego ognia przeskakiwały z piramidy na piramidę po całej nekropolii, a powietrze wypełnił smród palonego kamienia.

Pośrodku tej burzy ogniowej Wielka Piramida uniosła się kilka cali na strumieniu jasności, i obróciła o dziewięćdziesiąt stopni. Prawie na pewno był to szczególny rodzaj złudzenia optycznego, które zachodzi nawet wtedy, kiedy nikt nie patrzy.

Potem, z pozorną powolnością i niezwykłą powagą eksplodowała.

To niemal zbyt proste określenie. Oto, co się działo: rozpadła się z godnością na odłamki wielkości domów, dryfujące delikatnie coraz dalej od siebie, w absolutnym spokoju frunące nad nekropolią. Niektóre uderzały o inne piramidy, leniwie i jakby niechcący je niszcząc, a potem odbijały się w ciszy, aż orząc ziemię, hamowały za niewielkimi górami gruzu.

Dopiero wtedy zagrzmiał huk. I trwał bardzo długo.

* * *

Szary pył okrył królestwo.

Ptaclusp wyprostował się i ostrożnie ruszył przed siebie, macając drogę. Zatrzymał się, kiedy wpadł na kogoś. Zadrżał na samą myśl o istotach, które niedawno widział w tej okolicy, choć myśl ta nie przyszła mu łatwo, gdyż coś chyba uderzyło go w głowę…

— To ty, chłopcze? — zapytał.

— To ty, tato?

— Tak — zapewnił Ptaclusp.

— To ja, tato.

— Cieszę się, że to ty, synu.

— Widzisz coś?

— Nie. Tylko kurz i mgłę.

— Dzięki bogom. Już myślałem, że to ja.

— Ale to przecież ty, prawda? Sam mówiłeś.

— Tak, tato.

— Co z twoim bratem?

— Mam go w kieszeni, tato.

— To dobrze. Miejmy nadzieję, że nic mu się nie stało.

Szli wolno naprzód, omijając ledwie zauważalne kawały budowli.

— Coś wybuchło, tato — powiedział IIb. — Myślę, że to piramida.

Ptaclusp potarł czubek głowy, gdzie dwie tony latającej skały zbliżyły się na jedną szesnastą cala do przygotowania go na złożenie w jednej z własnych piramid.

— To pewnie ten przeceniony cement, co go kupiłem od Mercaz Efebu…

— Myślę, że to coś gorszego niż słabe spojenia, tato. Myślę, że coś o wiele gorszego.

— Wyglądał jakby miał za dużo piasku…

— Powinieneś usiąść, tato — zaproponował delikatnie IIb. — Tu masz Dwa-a. Trzymaj się go.

Ruszył dalej sam. Wspiął się na płytę z czegoś, co podejrzanie przypominało czarny marmur. Potrzebował, jak uznał po namyśle, kapłana. Powinni się przecież czasem na coś przydać i teraz nadeszła właściwa chwila, żeby któryś się znalazł. Dla pocieszenia, na przykład, albo żeby tłuc jego głową o kamień.

Zamiast kapłana znalazł kogoś na czworakach, kaszlącego głośno. Pomógł mu wstać… tak, to stanowczo był ktoś, IIb obawiał się przez moment, że jednak coś… i usadził na kawale prawie na pewno marmuru.

— Jesteś kapłanem? — zapytał, grzebiąc wśród gruzu.

— Jestem Dii, mistrz balsamista — przedstawiła się postać.

— Ptaclusp IIb, parakosmiczny archi… — IIb uświadomił sobie nagle, że przez jakiś czas architekci nie będą tu popularni. Poprawił się szybko. — Jestem inżynierem. Dobrze się czujesz?

— Nie wiem. Co się stało?

— Myślę, że eksplodowała piramida.

— Czy zginęliśmy?

— Nie przypuszczam. W końcu chodzisz i rozmawiasz, prawda? Dii drgnął.

— To o niczym nie świadczy, możesz mi wierzyć. Co to jest inżynier?

— Budowniczy akweduktów — wyjaśnił szybko IIb. — Wchodzą w modę.

Dii wstał niezbyt pewnie.

— Chcę się napić — oznajmił. — Poszukajmy rzeki. Najpierw znaleźli Teppica.

Obejmował niewielki, ścięty kawałek piramidy, który przy lądowaniu wyrył średniej wielkości krater.

— Znam go — stwierdził IIb. — To ten chłopak, który był na czubku piramidy. To śmieszne. Jak mógł przeżyć coś takiego?

— I dlaczego z kamienia wyrasta cała ta kukurydza? — zdziwił się Dii.

— Może kiedy jest się w samym środku tiary, działa jakiś rodzaj efektu… — IIb myślał głośno. — Taki obszar spokoju albo co… Jak w centrum wiru…

Odruchowo sięgnął po woskową tabliczkę, ale powstrzymał się. Człowiekowi nie było przeznaczone rozumienie rzeczy, którymi się zajmował.