Выбрать главу

— Jest Pierwsza Godzina — oznajmił. — Wasza wysokość zechce poprowadzić Rytuał Ibisa, a potem łaskawie udzielić audiencji dowódcom militarnym Tsortu i Efebu. Obaj proszą o zgodę na przemarsz ich wojsk przez królestwo. Wasza wysokość odmówi. O Drugiej Godzinie nastąpi…

Ptraci wyprostowała się i zabębniła palcami po poręczach tronu. Potem nabrała tchu.

— Mam zamiar wziąć kąpiel — rzuciła. Koomi zachwiał się lekko.

— Jest Pierwsza Godzina — powtórzył, niezdolny do wymyślenia czegoś innego. — Wasza wysokość zechce poprowadzić…

— Koomi!

— Tak, o szlachetna królowo?

— Zamknij się.

— …Rytuał Ibisa… — jęknął Koomi.

— Jestem pewna, że potrafisz go poprowadzić. Wyglądasz na człowieka, który sam załatwia swoje sprawy. Od razu widać — dodała zgryźliwie.

— …dowódcy Tsortu…

— Powiedz im… — zaczęła Ptraci i urwała. — Powiedz im — powtórzyła już spokojniej — że mogą przejść. Niejeden albo drugi, ale obaj, rozumiesz. Obaj.

— Ale… — Rozumowanie Koomiego dogoniło wreszcie jego słuch. — Ale wtedy obaj trafią na przeciwną stronę.

— Tak jest. A później możesz zamówić parę wielbłądów. W Efebie jest kupiec, który może je sprzedać. Tylko najpierw obejrzyj im zęby. Aha, i poproś jeszcze kapitana „Nienazwanej”, żeby mnie odwiedził. Zaczął mi tłumaczyć, co to jest „wolny port”.

— W kąpieli, o królowo? — spytał słabym głosem Koomi.

Nie mógł nie zauważyć, jak głos jej się zmieniał z każdym wypowiadanym zdaniem, jak powłoka wychowania złuszczała się pod palnikiem dziedzictwa.

— Nic w tym złego — mruknęła. — I dopilnuj kanalizacji. Jak rozumiem, rury są najważniejsze.

— Na ośle mleko? — zapytał Koomi, teraz już całkiem zagubiony na pustyni[29].

— Zamknij się, Koomi.

— Tak, o królowo — odparł żałośnie kapłan. Chciał zmian. Ale też chciał, żeby wszystko zostało tak jak dawniej.

* * *

Słońce bez niczyjej pomocy zsunęło się do horyzontu. Dla pewnych ludzi dzień okazał się całkiem udany. Czerwone promienie oświetlały trzech męskich członków rodu Ptacluspów, pochylonych nad planami…

— To się nazywa most — wyjaśnił IIb.

— Coś podobnego do akweduktu? — upewnił się Ptaclusp.

— Raczej na odwrót. Woda płynie dołem, a my chodzimy górą.

— Oj… królowi… królowej się to nie spodoba. Rodzina królewska zawsze była przeciwna skuwaniu świętej rzeki kajdanami mostów, tam i tym podobnie.

IIb uśmiechną! się tryumfalnie.

— Sama to zasugerowała — oznajmił. — A nawet łaskawie spytała, czy zadbamy o miejsca, z których ludzie mogliby rzucać kamieniami w krokodyle.

— Tak powiedziała?

— Powiedziała: duże, kanciaste głazy.

— A niech mnie… — szepnął Ptaclusp. — Dobrze się czujesz? — spytał drugiego syna.

— Świetnie, tato.

— Żadnych… — Ptaclusp zastanowił się. — Żadnych bólów głowy ani nic?

— W życiu nie czułem się lepiej — zapewnił IIa.

— Bo nie spytałeś o koszt — wyjaśnił Ptaclusp. — Pomyślałem, że może wciąż czujesz się pła… słabo.

— Królowa zechciała łaskawie poprosić, żebym zajął się królewskimi finansami — odparł IIa. — Mówi, że kapłani nie potrafią dodawać.

Niedawne przeżycia nie pozostawiły na nim żadnych śladów, z wyjątkiem pozazdroszczenia godnej skłonności do myślenia prostopadłego do wszystkich pozostałych. Teraz siedział cały w uśmiechach, a jego umysł konstruował już tabele taryf, opłat portowych i złożony system podatku od wartości dodanej, który wkrótce miał nieprzyjemnie zaszokować kupców z Ankh-Morpork.

Ptaclusp myślał o milach dziewiczego Djelu bez żadnego mostu. Pod ręką miał masę ociosanego kamienia — miliony ton. I nigdy nie wiadomo, może na którymś z tych mostów znajdzie się miejsce na jeden czy drugi posąg. Miał taki w zanadrzu.

Objął synów za ramiona.

— Chłopcy — rzekł z dumą — to naprawdę wygląda kwantowo.

* * *

Zachodzące słońce świeciło też na Dila i Gerna, choć w tym wypadku czyniło to pośrednio, przez szyb oświetleniowy w pałacowej kuchni. Trafili tu bez żadnych konkretnych powodów. Po prostu pusty warsztat wyglądał bardzo ponuro.

Kucharze omijali ich, rozpoznawali bowiem otaczający obu balsamistów obłok nieprzeniknionego smutku. Zresztą ten zawód nigdy nie przyciągał towarzystwa i nawet w najlepszych czasach balsamiści z trudem zawierali znajomości. A kucharze musieli przecież szykować bankiet koronacyjny.

Siedzieli obaj wśród krzątaniny i spoglądali w przyszłość nad dzbanem piwa.

— Myślę — odezwał się Gern — że Glwenda przekona jakoś ojca.

— Dobrze trafiłeś, chłopcze — mruknął ze znużeniem Dii. — W tym jest przyszłość. Ludziom zawsze będzie potrzebny czosnek.

— Potwornie nudny ten czosnek — oświadczył Gern z niezwykłą u siebie irytacją. — I nie poznaje się nowych ludzi. To właśnie lubiłem w naszej pracy. Wciąż nowe twarze.

— Nie będzie więcej piramid — stwierdził bez gniewu Dii. — Tak powiedziała. Wykonaliście dobrą robotę, mistrzu Dilu, powiedziała, ale zamierzam wciągnąć ten kraj, choćby się bronił, w nowy Wiek Nietoperza.

— Kobry — poprawił Gern.

— Co?

— To Wiek Kobry. Nie Nietoperza.

— Wszystko jedno — burknął Dii.

Spoglądał smętnie w głąb swego kufla. W tym cały problem, uznał. Trzeba się nauczyć pamiętać, jakie mamy stulecie.

Zerknął na tacę kanapek. Były ostatnio modne. Każdy o nich… Podniósł oliwkę i obrócił ją w palcach.

— Warn pewnie trudniej jest rzucić dawną pracę — dodał Gern i osuszył kufel. — A założę się, że byliście dumni, mistrzu… to znaczy Dilu. No wiecie, kiedy wasze szwy tak świetnie trzymały.

Nie spuszczając wzroku z oliwki, Dii jak we śnie sięgnął do pasa i chwycił jeden z małych nożyków do szczególnie trudnych operacji.

— Pewnie było wam przykro, kiedy wszystko się skończyło — ciągnął Gern.

Dii odwrócił się, żeby mieć lepsze światło. Oddychał ciężko, całkowicie skoncentrowany.

— Ale poradzicie sobie — mówił Gern. — Najważniejsze, to o tym nie myśleć.

— Odłóż gdzieś tę pestkę — rzucił Dii.

— Słucham?

— Odłóż gdzieś tę pestkę!

Gern wzruszył ramionami i wyjął mu ją z palców.

— Dobrze. — Głos aż wibrował; Dii znalazł nowy cel. — A teraz podaj mi czerwoną paprykę…

* * *

Słońce świeciło też na deltę, maleńką nieskończoność trzcin i piasku, gdzie Djel składał muł całego kontynentu. Ptaki brodzące szukały pożywienia w zielonym labiryncie łodyg, a miliardy komarów zygzakowały nad mętną wodą. Tutaj przynajmniej czas zawsze upływał, a delta dwa razy dziennie oddychała świeżą, czystą wodą przypływu.

Właśnie teraz nadchodzi; jego spieniony wierzchołek sączy się między trzcinami.

Tu i tam rozwijają się starożytne bandaże, falują przez chwilę jak niewiarygodnie stare węże, po czym bez wielkich ceremonii rozpuszczają się bez śladu.

* * *

TO NIEZGODNE Z REGUŁAMI.

— Przepraszamy. To nie nasza wina.

ILU WAS TAM JEST?

— Obawiam się, że ponad tysiąc trzystu.

NO DOBRZE. USTAWCIE SIĘ PORZĄDNIE W KOLEJCE.

вернуться

29

Cywilizacja używająca mniej precyzyjnego języka powiedziałaby po prostu „zagubiony”.