Выбрать главу

 

 

 

 

Paweł Jaszczuk

 

 

 

Plan Sary

 

 

 

 

Warszawa 2011

Copyright © Paweł Jaszczuk, 2011

Projekt okładki:

Dorota Kulawik

Zdjęcie na okładce:

© Tadeusz Orłowski

Redaktor prowadzący:

Konrad Nowacki

Redakcja:

Urszula Przasnek

Korekta:

Irma Iwaszko

ISBN 978-83-7648-582-9

Warszawa 2011

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Poniedziałek, 9 maja 1938 roku 

W poniedziałek rano nisko ścieląca się mgła przyprawiła Jakuba Sterna o ból głowy. Dopiero przed dziewiątą uniosła się ospale, niby teatralna kurtyna, odsłaniając domy i ulicę. Lwów znów się pysznił. Odgłosy kroków zdradzały spieszących się ludzi, a stukot podków po bruku – przejeżdżający wóz załadowany towarami. Stern pchnął okiennice na piętrze. Nad miastem dostrzegł ciemną chmurę, która, nie wiedzieć dlaczego, przypominała mu łeb rottweilera zlizującego coś z bruku. Mógłby wzbogacić jakoś ten opis, dołożyć trochę dziennikarskiego mięcha, dodając chociażby, że głodny pies zlizywał z bruku mózg rowerzysty, który wpadł pod tramwaj, że tłum gapiów gęstniał, że jakaś przerażona kobieta głośno wołała lekarza, lecz uznał, że taki jałowy intelektualny wysiłek nie da mu żadnych materialnych korzyści. Zamiast więc męczyć wyobraźnię, zrobił trzy głębokie wdechy, potem pięć pompek, namiastkę szwedzkiej gimnastyki, po czym ponownie rzucił okiem na chmurę, przypominając sobie, że przecież blisko rok temu odszedł już z redakcji. W jednej chwili tamten dzień przewinął mu się przed oczami jak czarno-biały film. Widział siebie wymyślającego na kolegium Mańkiewiczowi, a potem z wściekłością piszącego rezygnację i składającego pod nią niedbale podpis. Zabierającego z szuflady porcelanowy kubek i zdjęcie córki tulącej się do psa przed ich domem na Pohulance. I Kazię z sekretariatu, która puściła oko, a potem, przeczytawszy podanie, wyraźnie miała ochotę rzucić w niego pękiem kluczy.

Stern wypisał się niczym wieczne pióro Watermana. Jego odejście przypieczętował ostatni tekst o tajemniczym szaleńcu (kolekcjonującym w Łucku tylko prawe kobiece dłonie). Nie miał już nad sobą bata, który by go poganiał. Żadnych Krezusów ani Mańkiewiczów wrzeszczących do słuchawki przekleństwa, żadnych terminów ani zobowiązań. Wreszcie był wolny. Nikt w mieście nie miał tak rozległej jak on wiedzy na ten wyjątkowo niewdzięczny temat. Z jego umiejętności korzystali nie tylko początkujący dziennikarze, ale i policja, i to niemal bez przerwy. Zajmował się skomplikowanymi analizami podsuwanymi przez inspektora Ziębę, który coraz częściej bezradnie ocierał pot z czoła i coraz częściej nadużywał złocistego browaru.

Dziennikarz w krótkim czasie został uznany za eksperta i już jesienią dostał propozycję poprowadzenia ćwiczeń na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza, w nowo otwartym dwuletnim studium sądowym. Jego wiedzą zainteresował się sam dziekan, a to już było coś. Ćwiczenia, rzecz jasna, nadobowiązkowe, ze względu na doświadczenie i klasę Sterna zaczęły się jednak szybko cieszyć niezwykłym zaintereso-waniem studentów. Jego zadaniem było poszerzenie wiedzy przyszłych prawników o wyjątkowe przypadki, z którymi zet-knął się w swojej dziennikarskiej karierze. I Stern wywiązywał się z tego zadania znakomicie. Potrafił, jak mało kto, selekcjo-nować, kojarzyć fakty i znajdować zgubiony trop. Umiał na poczekaniu przywołać nieznaną studentom kryminalną „przygodę” i tak barwnie opisać tło i detale, że słuchaczom cierpła wprost skóra.

W przewijającym się w jego pamięci czarno-białym filmie w tym miejscu następował nieoczekiwany zwrot akcji. W środę dwunastego stycznia, czyli dziewięć miesięcy po głośnym odejściu Sterna z gazety, na Pohulance zjawił się Marek Mańkiewicz vel Manio, nowy naczelny „Kuriera”. Przybył ze specjalną misją: przywiózł zaadresowany do Sterna list. Położył go na stole i uważnie spojrzał na kolegę.

– Jak wiesz, nie czytam cudzej korespondencji. Pomyślałem jednak, że może to coś ważnego, i postanowiłem osobiście ci to dostarczyć.

Jakub wahał się przez moment, wietrząc jakiś podstęp, potem jednak rozerwał kopertę i wyjął elegancki, podwójnie złożony kartonik kremowego koloru. Zaproszenie. Na pierwszej stronie czyjaś wprawna ręka starannie wykaligrafowała jego imię i nazwisko. Zaciekawiony rozłożył kartonik. W środku zobaczył dziwaczny rysunek wykonany piórkiem, namalowany krwisto-czerwonym atramentem, a przedstawiający rzeźbę stojącą na lwowskim rynku, Amfitrytę.

Brakowało tylko dnia i godziny.

Mańkiewicz zaklął i zaczął przepraszać, lecz Stern nawet na niego nie zwracał uwagi. Patrzył na dwie odbite symetrycznie czerwone plamy, przypominające napuchnięte dziecięce główki, jakby braci syjamskich z wodogłowiem.

Przez kilka sekund obracał zaproszenie w dłoniach, a potem, wytrzymując spojrzenie Mania, ostentacyjnie schował je do koperty. W pierwszej chwili miał ochotę wyrzucić list do śmieci, lecz instynkt mu podpowiadał co innego – powinien na chłodno szukać rozwiązania zagadkowej przesyłki.

Manio posiedział jeszcze pół godziny. Wypił kawę, którą zaparzyła Anna, i zjadł trzy kawałki sernika z polewą czekoladową, upieczonego przez gosposię. Gadał o wszystkim, byle gadać: o Andrei – długonogim dziewczęciu, które wyra-źnie adorował, o starym, zapijaczonym Fredzie, który nadal przynosił mu depesze, o spotkaniach i rautach. W końcu wziął głęboki oddech i zaproponował Sternowi powrót do redakcji.

– To już nie jest ta sama redakcja – powiedział. – Każdy ciągnie w swoją stronę. Za twoichczasów panowały zupełnie inne stosunki. Liczył się prestiż, a teraz...

– Fatygowałeś się właśnie po to, by mi powiedzieć, że dawniej było lepiej? – zapytał Jakubz bezlitosną szczerością. – Serio? Pan redaktor przyjechał, by mi to osobiście powiedzieć?

– Coś w tym stylu! – Manio otarł chusteczką pot z czoła i przeczesał palcami szpakowate włosy.

Jeszcze raz z uwagą spojrzał na kolegę, tym razem tak, jakby chciał mu pogruchotać kości. – Mamy kilka zaczętych spraw, a jedną z nich mógłbyś poprowadzić ty – oświadczył wreszcie. – Pomyślałem, że taka robota cię zainteresuje. Wiem o twoich kłopotach na uczelni i że posada asystenta ryczałtowego nie do końca daje ci...

– Brednie! Prosisz, żebym z własnej, nieprzymuszonej woli znowu wlazł do tego śmierdzącegoszamba? – Stern pozwalał sobie na coraz więcej.

Naczelny spokojnie przełknął kąśliwą uwagę.

– Jestem w posiadaniu pewnego wyjątkowego dowodu, mającego związek z pewnymmorderstwem. Czy mam mówić dalej? – Nie widząc reakcji, podniósł się.

Poskutkowało.

– Co to jest? – Stern, jak ryba złapana na haczyk, zmienił taktykę. Wyraźnie zaintrygowanyprzytrzymał Mania za rękaw.

– Coś, co zawsze lubiłeś, po swojemu docierając do prawdy.

– Mojej prawdy?

– Czemu się znowu, chłopie, czepiasz?

Manio ostentacyjnie spojrzał na zegarek i wyszedł na korytarz. Zatrzymał się na wprost wiszącego na ścianie lustra. Lustro zdradziło, że podejrzliwie taksowali się wzrokiem. Manio wytrzymał zadziorne spojrzenie kolegi. Powoli włożył czarne palto, zawiązał pod szyją czerwony szalik i zdjął z wieszaka czarny filcowy kapelusz.