Выбрать главу

Na tym kończył się tom pierwszy. Notka na okładce zapowiadała, że tom drugi będzie stanowił studium nowej organizacji życia na Ziemi. Miał nosić tytuł „Cywilizacja hierarchii”.

Tomu drugiego na półkach nie było. Zapytany o tę pozycję bibliotekarz odparł, iż książka została zniszczona w interesie bezpieczeństwa publicznego.

Barrent opuścił bibliotekę, po czym poszedł do niewielkiego parku. Usiadł na ławce, wbił wzrok w ziemię i próbował zebrać myśli.

Oczekiwał, że zastanie Ziemię taką, jak opisana w książce Whittlera. Był przygotowany, że trafi na państwo policyjne, wszechobecny aparat kontroli, uciskaną ludność i rosnące wzburzenie społeczne. Wszystko to jednak najwyraźniej należało do przeszłości. Jak do tej pory nie widział ani jednego policjanta. Nie natrafił na żadne środki kontroli, a ludzie, których spotykał, wcale nie sprawiali wrażenia uciskanych. Wręcz przeciwnie: był to jakby zupełnie inny świat…

Tyle tylko, że statki ani na chwilę nie przestawały przywozić na Omegę swego ładunku więźniów z wypranymi mózgami. Kto tych ludzi aresztował? Kto ich sądził? Skąd się brali w tym tak idealnym społeczeństwie?

Ale odpowiedzi na te pytania musiał znaleźć sam.

Rozdział 27

Następnego dnia rano rozpoczął swe poszukiwania. Zastosowana przez niego technika była bardzo prosta. Dzwonił do drzwi i zadawał pytania. Ostrzegał wszystkich swoich rozmówców, że główne kwestie jego ankiety mogą przeplatać się z pytaniami podchwytliwymi lub wręcz bezsensownymi, gdyż jego celem było również sprawdzenie poziomu świadomości ogólnej. Okazało się, że w ten sposób mógł dowiadywać się dosłownie wszystkiego na temat Ziemi, poruszać kontrowersyjne czy nawet nie istniejące problemy, i to bez ujawniania własnej ignorancji.

Nadal istniało niebezpieczeństwo, że ktoś poprosi go o okazanie dokumentów, potwierdzających wykonywanie zawodu ankietera, lub że policja zmaterializuje się nagle w najmniej spodziewanym momencie. Ale tego ryzyka nie można było uniknąć.

Zaczął od bulwaru Pomarańczy i posuwał się na północ, wstępując po drodze do wszystkich domów. Wyniki prowadzonych wywiadów były bardzo różne, co najlepiej pokazuje pewien wybrany fragment jego notatek:

(Obywatelka A.L. Gotthreid, lat 55, zawód — gospodyni domowa. Silna, wysoka kobieta, apodyktyczna, lecz uprzejma, sprawiająca wrażenie dość rozsądnej).

— Chce pan ze mną rozmawiać o klasach i hierarchii, tak?

— Tak, proszę pani.

— Wy, ankieterzy, zawsze pytacie o klasy i hierarchie. Można by sądzić, że zdążyliście się już dowiedzieć na ten temat absolutnie wszystkiego. Ale dobrze. Dziś, kiedy ludzie są równi, istnieje tylko jedna klasa. Klasa średnia. Powstaje jednak pytanie: do której części klasy średniej się należy? Górnej, dolnej czy środkowej?

— A po czym to można poznać?

— Och, po wielu rzeczach. Po sposobie, w jaki ktoś je, mówi, ubiera się, po sposobie, w jaki zachowuje się w miejscach publicznych. Po manierach, po ubraniu. Tak, osobę z wyższej średniej klasy zawsze da się poznać po ubraniu. Tu trudno się pomylić.

— Rozumiem. A niższa średnia klasa?

— No cóż, przede wszystkim brak im energii twórczej. Na przykład kupują gotową odzież i nie zadają sobie trudu, by ją w jakikolwiek sposób ulepszyć. To samo odnosi się do ich mieszkań. I pozwolę sobie dodać, że zwykłe banalne ozdóbki tu nie wystarczą. Świadczą one tylko o niedawnym awansie do wyższej klasy średniej. Takich ludzi nie przyjmuje się w domu.

— Dziękuję, obywatelko Gotthreid. A do której grupy zaliczyłaby obywatelka siebie?

(Właściwie bez wahania) — Och, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale chyba byłaby to wyższa średnia.

(Obywatel Dreister, lat 43, zawód — sprzedawca obuwia. Szczupły, spokojny mężczyzna, nie wyglądający na swoje lata).

— Tak, proszę pana. Myra i ja mamy troje dzieci w wieku szkolnym. Trzech synów.

— Czy mógłby mi pan pokrótce opowiedzieć, co wchodzi w skład ich edukacji?

— Nauka pisania i czytania oraz zasad postaw obywatelskich. Zaczęli już także uczyć się swoich zawodów. Najstarszy idzie w moje ślady: będzie sprzedawcą obuwia. Młodsi wybrali kursy praktyczne z handlu żywnością i marketingu. To specjalność rodziny mojej żony. Uczą się także, jak zachować status i jak wykorzystywać standardowe techniki awansu. To już chyba wszystko, jeśli chodzi o lekcje otwarte.

— A czy szkoła prowadzi jakieś lekcje, które nie są otwarte?

— Cóż, oczywiście są również lekcje zamknięte. Wszystkie dzieci na nie uczęszczają.

— I czego tam się uczą?

— Nie wiem. Jak już powiedziałem, są to lekcje zamknięte.

— Czy dzieci nigdy nie opowiadają, co jest przedmiotem tych zajęć?

— Nie. Opowiadają o wszystkim pod słońcem, ale nie o tym.

— To znaczy, że zupełnie nie orientuje się pan, czemu mają służyć lekcje zamknięte?

— Przykro mi, ale nie. Chociaż domyślam się, lecz proszę pamiętać, że tylko „domyślam”, iż mają one jakiś związek z religią. Ale o to musiałby pan spytać nauczyciela.

— Dziękuję za rozmowę. Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, w jaki sposób określiłby pan swoją pozycję klasową?

— Średnia klasy średniej. Tu nie ma żadnych wątpliwości.

(Obywatelka Maryjane Morgan, lat 51, zawód — nauczycielka szkolna. Wysoka, koścista kobieta).

— Tak, proszę pana. To już chyba pełny wykaz przedmiotów wykładanych w naszej szkole.

— Poza lekcjami zamkniętymi.

— Słucham?

— Lekcje zamknięte. Jeszcze tego pani nie omówiła.

— Bo to przecież niemożliwe.

— Dlaczego, obywatelko Morgan?

— Czy to jedno z tych podchwytliwych pytań? Przecież każdy wie, że nauczyciele nie mają wstępu na lekcje zamknięte.

— A kto ma?

— No jak to? Dzieci, oczywiście.

— Ale kto je uczy?

— Tym zajmuje się rząd.

— Zgoda. Ale kto konkretnie zajmuje się nauczaniem w klasie?

— Nie mam pojęcia, proszę pana. To jest nie moja sprawa. Lekcje zamknięte mają długą i chwalebną tradycję. To, co się na nich odbywa, ma pewnie jakiś związek z religią. Ale tak się tylko domyślam. Cokolwiek by to było, to nie moja sprawa. Ani pańska, młody człowieku, choćby był pan ankieterem.

— Dziękuję za rozmowę, obywatelko Morgan.

(Obywatel Edgar Nief, lat 107, zawód — emerytowany oficer. Wysoki, przygarbiony mężczyzna chodzący o lasce. Zimne spojrzenie błękitnych oczu, nie przytępione wiekiem).

— Proszę mówić głośniej. Jak brzmiało pańskie pytanie?

— Chodziło mi o siły zbrojne. Pytałem mianowicie…

— A tak, już pamiętam. Cóż, młody człowieku, byłem pułkownikiem w 21. Północnoamerykańskiej Jednostce Specjalnej, która stanowiła integralną część Orbitalnego Korpusu Obronnego Ziemi.

— I wycofał się pan ze służby, tak?

— Nie. To służba się wycofała.

— Słucham?

— Tak, tak, dobrze pan usłyszał, młody człowieku. Nastąpiło to dokładnie sześćdziesiąt trzy lata temu. Ziemskie Siły Zbrojne zostały zdemobilizowane, poza policją oczywiście, ale ja tego nie liczę. Zdemobilizowano całą armię, do ostatniego oddziału.

— Dlaczego to zrobiono, proszę pana?

— Nie było z kim walczyć. Nie było nawet nikogo, przed kim trzeba byłoby się strzec. Tak nam przynajmniej powiedziano. Ale to cholerna głupota, moim zdaniem.

— Dlaczego pan tak uważa?

— Bo każdy stary żołnierz wie, że wróg może się pojawić w każdej chwili. Choćby teraz. I co wtedy?