Выбрать главу

— Słucham?

— Dzień Lądowania! — powtórzył sklepikarz. — Dzień, w którym ląduje statek więzienny. Wracaj do swego baraku, idioto!

Zatrzasnął z hukiem metalowe rolety i zamknął je na kłódkę. Barrent poczuł na grzbiecie lodowate ciarki. Ogarnął go strach. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Lepiej wracać, i to jak najszybciej. Co za głupota z jego strony, że nie dowiedział się wcześniej czegoś więcej o omegańskich zwyczajach…

Ulicą zbliżali się do niego trzej mężczyźni. Byli dobrze ubrani, a każdy nosił w lewym uchu mały złoty kolczyk Hadjich. Wszyscy trzej mieli pistolety.

Barrent odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Jeden z Hadjich zawołał:

— Peon, stać!

Barrent dostrzegł, iż ręka mężczyzny zawisła w powietrzu tuż obok kabury, i zatrzymał się.

— O co chodzi? — spytał.

— Dziś jest Dzień Lądowania — odparł mężczyzna, po czym spojrzał na swoich przyjaciół. — No, który bierze się za niego pierwszy?

— Losujemy.

— Mam monetę.

— Nie, przez podniesienie palców.

— Gotowi? Raz, dwa, trzy!

— Jest mój — powiedział pierwszy z lewej, wyciągając broń. — Cofnijcie się.

— Chwileczkę! — zawołał Barrent. — Co pan robi?

— Zamierzam cię zabić — odparł mężczyzna.

— Ale dlaczego? Mężczyzna uśmiechnął się.

— Bo to przywilej Hadjich. W Dniu Lądowania mamy prawo zastrzelić każdego peona, który opuści baraki.

— Ale nikt mi o tym nie powiedział!

— A co ty byś chciał? — zdziwił się mężczyzna. — Gdyby mówiono o tym wszystkim nowym, żaden z was nie pojawiłby się w mieście i nie byłoby zabawy.

Wycelował.

Barrent zareagował odruchowo. Rzucił się na ziemię w momencie strzału, usłyszał syk i ujrzał, jak na ścianie budynku obok niego pojawia się nieregularna plama nadtopionej cegły.

— Teraz moja kolej — powiedział któryś z mężczyzn.

— Przykro mi staruszku, ale chyba moja.

— Starszeństwo, drogi przyjacielu, ma swoje prawa. Odsuńcie się.

Zanim następny mężczyzna zdążył wymierzyć, Barrent zerwał się z ziemi i rzucił do ucieczki. Kręta uliczka skryła go na moment, lecz ani na chwilę nie przestawał słyszeć za sobą swoich prześladowców. Właściwie nawet za nim nie biegli, a jedynie szli nieco szybszym krokiem, jakby byli absolutnie pewni swej zdobyczy. Barrent narzucił maksymalne tempo, na jakie było go stać, skręcił w jakiś zaułek i natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Zaułek był ślepy. A z tyłu zbliżali się bez pośpiechu trzej Hadji.

Oszalałym wzrokiem zaczął rozglądać się na wszystkie strony. Drzwi sklepów były pozamykane, a wystawy zasłonięte stalowymi roletami. Nie istniała żadna możliwość wspięcia się na któryś z budynków, nie było żadnej kryjówki.

I nagle zobaczył otwarte drzwi, gdzieś w połowie drogi między nim a zbliżającymi się prześladowcami. Przebiegł tamtędy. Wystający z budynku szyld nad drzwiami głosił: TOWARZYSTWO OCHRONY OFIAR. To coś dla mnie, pomyślał Barrent.

Rzucił się w kierunku drzwi, przebiegając niemal pod nosem osłupiałych Hadjich. Pojedynczy strzał wypalił kawałek ziemi między jego stopami. Sekundę później był już przy drzwiach i wskoczył szczupakiem do środka.

Podniósł się z trudem. Prześladowcy zostali na zewnątrz. Słyszał ich głosy dochodzące z ulicy: prowadzili uprzejmą dyskusję na temat zaistniałego precedensu. Barrent uświadomił sobie, iż trafił na coś w rodzaju azylu.

Znajdował się w dużym, jasno oświetlonym pomieszczeniu. Tuż przy drzwiach siedziało na ławce kilku obdartych mężczyzn, zaśmiewających się z jakiegoś dowcipu. Nieco dalej spostrzegł ciemnowłosą dziewczynę, która przyglądała mu się wielkimi, szeroko otwartymi zielonymi oczyma. Spod przeciwległej ściany skinął na Barrenta urzędujący za biurkiem mężczyzna.

Barrent zbliżył się do biurka. Mężczyzna był niski i nosił okulary. Uśmiechnął się zachęcająco, czekając, aż Barrent przemówi.

— Czy to jest Towarzystwo Ochrony Ofiar? — spytał Barrent.

— Tak, proszę pana — odparł mężczyzna. — Nazywam się

Rondolp Frendlyer i jestem prezesem tej nie nastawionej na osiąganie zysków organizacji. Czy mogę panu czymś służyć?

— O tak, bez wątpienia — odparł Barrent. — Jestem właśnie niedoszłą ofiarą.

— Wiem — powiedział Frendlyer, uśmiechając się ciepło. — Wystarczy na pana spojrzeć. Ma pan wygląd jak najbardziej typowy dla ofiary: taka charakterystyczna mieszanka strachu i niepewności z odrobiną czegoś, co sugeruje pewną podatność na ciosy. Nie sposób się pomylić.

— Bardzo interesujące — odparł Barrent, spoglądając na drzwi i zastanawiając się, jak długo jeszcze jego prześladowcy zechcą uszanować zwyczaj nietykalności azylu. — Panie Frendlyer, ja nie jestem członkiem waszej organizacji…

— To bez znaczenia — odparł prezes. — Członkostwo naszej grupy jest, siłą rzeczy, spontaniczne. Człowiek przystępuje do nas, kiedy nadarza się okazja. Naszym celem jest ochrona niezbywalnych praw wszystkich ofiar.

— Właśnie, proszę pana. Otóż niedaleko stąd czeka na mnie trzech mężczyzn, którzy chcą mnie zabić.

— Ach tak… — Frendlyer otworzył szufladę i wyciągnął z niej grubą księgę. Przekartkował ją pobieżnie i szybko znalazł miejsce, którego szukał. — Proszę mi powiedzieć, czy ustalił pan status tych mężczyzn?

— Zdaje mi się, że wszyscy trzej byli Hadji. Każdy z nich miał mały złoty kolczyk w lewym uchu.

— To by się zgadzało — powiedział pan Frendlyer. — A dziś jest Dzień Lądowania. Pan zeszedł z pokładu statku, który dzisiaj przyleciał, i został pan sklasyfikowany jako peon. Zgadza się?

— Owszem, tak właśnie było — odparł Barrent.

— W takim razie z prawdziwą przyjemnością mogę poinformować pana, że wszystko jest w porządku. Łowy Dnia Lądowania kończą się o zachodzie słońca. Może pan opuścić ten pokój z pełnym przeświadczeniem, że wszystko jest tak, jak być powinno i że pańskie prawa nie zostały w żaden sposób pogwałcone.

— Opuścić ten pokój? Oczywiście chciał pan powiedzieć, że po zachodzie słońca.

Pan Frendlyer pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się smutno.

— Niestety nie. Zgodnie z prawem musi pan wyjść natychmiast.

— Ale oni mnie zabiją!

— Nic bliższego prawdy — odparł Frendlyer. — Ale niestety, nie ma na to rady. Już z samej definicji ofiarą jest ten, kto ma zostać zabity.

— Zdawało mi się, że to Towarzystwo ma na celu ochronę ofiar.

— Zgadza się, tylko że nie ofiar, a ich praw. Pańskich praw nikt nie pogwałcił. Hadji posiadają przywilej zabicia pana w Dniu Lądowania, przed zachodem słońca, o ile opuści pan teren baraków. Dodam, iż pan, ze swej strony, ma prawo zabić każdego, kto próbuje zabić pana.

— Ale ja nie mam broni!

— Ofiary nigdy nie mają broni. Na tym polega cała różnica, nieprawdaż? W każdym razie, z bronią czy bez, obawiam się, iż będzie musiał pan stąd natychmiast wyjść.

Barrent ciągle jeszcze słyszał leniwe głosy kręcących się po ulicy Hadjich.

— Macie tu jakieś tylne wyjście? — spytał.

— Przykro mi.

— No to po prostu nie wyjdę.

W dalszym ciągu uśmiechając się pan Frendlyer wyciągnął szufladę biurka i wyjął z niej pistolet. Wycelował go w Barrenta i powiedział:

— Naprawdę musi pan opuścić ten lokal. Ma pan do wyboru albo wyjść i spróbować swoich szans w spotkaniu z Hadjimi, albo niczego nie próbować i zginąć na miejscu.