– No i co się stało?
– Jeep stał sobie tutaj, zamknięty na głucho. Byłyśmy w budynku nie więcej niż dziesięć minut. Kiedyśmy wyszły, samochodu już nie było.
– Są jacyś świadkowie?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Nie przepytywałam nikogo. – W czasie swojej krótkiej kariery łowcy nagród zdążyłam się nauczyć jednego: na Stark nikt nigdy niczego nie widział. Zadawanie pytań mijało się z celem.
– Zadzwoniłem do centrali, a oni powiadomią wszystkie radiowozy – poinformował mnie Morelli. – Jutro przyjdziesz na posterunek i złożysz oświadczenie.
– Są jakieś szansę na odzyskanie samochodu?
– Zawsze trzeba mieć nadzieję.
– Widziałam w telewizji program o kradzieżach samochodów – wtrąciła się babcia Mazurowa. – Mówili o takich warsztatach samochodowych, gdzie rozbiera sieje na części. Pewnie do tej pory z twego jeepa została już tylko tłusta plama na posadzce w warsztacie.
Morelli otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł babci wsiąść. Wskoczyłam na siedzenie obok niej i zmuszałam się do pozytywnego myślenia. Przecież nie wszystkie kradzione samochody rozkłada się na części, prawda? Mój jeep był taki śliczny, że pewnie ktoś nie mógł się oprzeć pokusie i pożyczył go sobie na przejażdżkę. Myśl pozytywnie, Stephanie. Myśl pozytywnie.
Morelli zawrócił i pojechał w stronę Miasteczka. Zatrzymaliśmy się na chwilę pod domem rodziców po to tylko, by usadzić babcię w bujanym fotelu i zapewnić matkę, że nic złego nam się na Stark nie przytrafiło… jeśli nie liczyć rzecz jasna tego, że ukradli mi samochód.
Kiedy wychodziłam, matka tradycyjnie wręczyła mi wałówkę.
– To mała przekąska – powiedziała. – Kawałek ciasta.
– Uwielbiam ciasto – oznajmił Morelli, kiedy wracaliśmy do mnie.
– Nawet o tym nie myśl. Nie dostaniesz ani kawałka.
– Muszę – upierał się Morelli. – Odłożyłem wszystko na bok, żeby wyciągnąć cię z opresji. Mogłabyś przynajmniej poczęstować mnie tym ciastem.
– Tak naprawdę to nie zależy ci na cieście. Chcesz się do mnie wprosić, żeby dowiedzieć się czegoś o Perrym Sandemanie.
– To jeden z wielu powodów.
– Sandeman nie był dzisiaj zbyt rozmowny.
Morelli zatrzymał się przed światłami skrzyżowania.
– Dowiedziałaś się czegoś?
– Tyle, że nie znosi gliniarzy. Nie znosi też mnie, a ja jego. Mieszka na Morton Street i rozrabia po pijanemu.
– Skąd wiesz, że rozrabia po pijanemu?
– Poszłam do niego do domu i rozmawiałam z jednym z sąsiadów.
Morelli zerknął na mnie.
– Odważna jesteś.
– Eee tam – powiedziałam nieszczerze. – Taka to już praca.
– Mam nadzieję, że zachowałaś na tyle rozsądku, żeby się nie przedstawiać? Sandeman nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że węszysz w jego gniazdku.
– Zdaje się, że zostawiłam tam wizytówkę. – Nie mówiłam już o tym, jak utknęłam na drabince przeciwpożarowej. Szkoda go było dobijać niepotrzebnymi szczegółami.
Morelli popatrzył na mnie jak na idiotkę.
– Zdaje się, że w domu towarowym „Macy’s” poszukują kogoś do pracy w salonie piękności.
– Nie wyśmiewaj się. Zgoda, popełniłam błąd.
– Słoneczko, ty cały czas popełniasz błędy.
– Taki już mam styl pracy. I nie mów do mnie słoneczko.
Niektórzy uczą się z książek, niektórzy słuchają dobrych rad, a jeszcze inni uczą się na własnych błędach. Ja niestety należę do tej ostatniej grupy. Mówi się trudno. Ale przynajmniej rzadko popełniałam dwa razy ten sam błąd… Chyba żeby chodziło o Morellego. Morelli miał zwyczaj co jakiś czas przewracać moje życie do góry nogami. A ja zazwyczaj mu na to pozwalałam.
– A jak udała się rundka po grabarzach?
– Zero informacji.
Wyłączył silnik i zbliżył się do mnie.
– Pachniesz goździkami.
– Uważaj, pokruszysz ciasto.
Spojrzał na papierową torebkę.
– To kawał ciasta.
– Aha.
– Jeśli go sama zjesz, zaraz ci pójdzie prosto w biodra.
Westchnęłam ciężko.
– W porządku, możesz dostać kawałek. Ale nie próbuj żadnych sztuczek.
– Co chciałaś przez to powiedzieć?
– Już ty dobrze wiesz co!
Morelli uśmiechnął się.
Zaczęłam się zastanawiać, czy by go jednak nie spławić, ale doszłam do wniosku, że jest już za późno, a zresztą i tak by mi się nie udało. Postanowiłam zatem przybrać pozę rezygnacji i wygramoliłam się z samochodu. Powlokłam się do budynku, a Morelli trzymał się tuż za moimi plecami. W milczeniu odbyliśmy jazdę windą na górę. Wysiedliśmy na drugim piętrze i stanęliśmy jak wryci na widok lekko uchylonych drzwi od mojego mieszkania. W okolicy zamka widać było ślady wyważania.
Usłyszałam, że Morelli wyciąga pistolet z kabury i zerknęłam w jego kierunku. Gestem nakazał mi odsunąć się na bok. Wzrok miał utkwiony w drzwiach.
Wyciągnęłam z torebki własny pistolet i stanęłam obok niego.
– Moje mieszkanie, mój kłopot – powiedziałam nie z chęci zgrywania się na bohatera, ale chcąc zachowywać kontrolę nad sytuacją.
Morelli chwycił mnie za poły kurtki i pociągnął do tyłu.
– Nie bądź idiotką.
Otworzyły się sąsiednie drzwi i stanął w nich pan Wolesky z torbą śmieci. Przyłapał nas na sprzeczce.
– Co się tu dzieje? – zapytał. – Mam wezwać policję?
– Ja jestem z policji – wyjaśnił Morelli.
Wolesky otaksował go długim spojrzeniem i odwrócił się w moją stronę.
– Jeśli będzie cię niepokoił, daj mi znać. Zaraz wracam, tylko wyrzucę śmieci.
Morelli popatrzył za nim.
– Nie wydaje mi się, abym wzbudził jego zaufanie.
Nie ma co, sprytny gliniarz.
Ostrożnie zajrzeliśmy do mojego mieszkania. Weszliśmy do środka niczym złączone biodrami syjamskie bliźnięta. W kuchni i w salonie nie było nawet śladu intruzów. Natychmiast sprawdziliśmy sypialnię i łazienkę. Zaglądaliśmy do” szaf, pod łóżko, a nawet na drabinkę przeciwpożarową za oknem.
– Nikogo nie ma – orzekł Morelli. – Musisz oszacować szkody i sprawdzić, czy ci coś nie zginęło. Postaram się jakoś zabezpieczyć drzwi.
Dotkliwą szkodą od razu rzucającą się w oczy były wymalowane sprayem na ścianach teksty, mające ścisły związek z żeńskimi organami płciowymi i sugerujące najrozmaitsze, często anatomicznie nieprawdopodobne pozycje. Ze szkatułki z biżuterią nic mi chyba nie zginęło. Poczułam się nawet trochę urażona, bo trzymałam w niej kolczyki z cyrkoniami, do złudzenia przypominającymi diamenty. Ale na czym ten facet mógł się znać, skoro słowo „pochwa” napisał przez „h”.
– Zamek nie działa, ale udało mi się przymocować łańcuszek – zawołał Morelli z korytarza. Słyszałam, jak idzie do salonu i nagle zatrzymuje się w pół kroku. Nastała cisza.
– Joe?
– Jestem.
– Co robisz?
– Obserwują twojego kota.
– Ja nie mam kota.
– A co masz?
– Chomika.
– Jesteś pewna?
Poczułam lekkie ukłucie w piersi. Rex! Wypadłam z sypialni do salonu, gdzie na stoliku obok kanapy znajdowało się szklane terrarium z Rexem. Wyhamowałam pośrodku pokoju i przycisnęłam dłoń do ust na widok wielkiego tłustego kota, który siedział w terrarium, zabezpieczony od góry cienką siateczką przyklejoną taśmą do bocznych szyb.
Serce biło mi jak oszalałe i nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. To był kot pani Delgado. Siedział ze zjeżoną sierścią, patrzył na nas zmrużonymi oczyma i był strasznie wściekły. Nie wyglądał na głodnego, a Rexa nigdzie nie było.
– Cholera jasna – powiedział Morelli.
Wydałam z siebie dźwięk, który był po trosze szlochem, po trosze jękiem i ugryzłam się w rękę, żeby nie wybuchnąć płaczem.