Выбрать главу

Kiedy wróciłam do stolika, Morelli patrzył na mnie wyczekująco.

– No i co?

– Niczego nie znalazła, ale przypomniała sobie, że pod koniec miesiąca kilka razy widziała białą ciężarówkę z czarnym napisem na drzwiach.

– To trochę zawęża obszar poszukiwań.

„Leśnik” zjadł już wszystkie żeberka. Spojrzał na zegarek i odsunął krzesło.

– Muszę się z kimś spotkać.

Wymienili z Morellim tradycyjny uścisk dłoni i „Leśnik” wyszedł.

Jedliśmy z Morellim przez chwilę w milczeniu. Jedzenie było jedną z niewielu czynności, którą bez kłopotu mogliśmy wykonywać wspólnie. Kiedy z talerzy zniknęły ostatnie kawałki żeberek, oboje jak na komendę westchnęliśmy z zadowoleniem i poprosiliśmy o rachunek.

U Wielkiego Jima ceny były niższe niż w pięciogwiazdkowych hotelach, ale kiedy złożyłam się na ten obiad, nie zostało mi wiele w portfelu. Pomyślałam, że nie od rzeczy będzie wpaść do Connie i spytać, czy nie ma dla mnie jakichś łatwych zleceń.

Morelli zaparkował na ulicy. Ja zostawiłam swego grzmota na parkingu dwie przecznice dalej, przy Klonowej. Zostawiłam Morellego przed restauracją i ruszyłam w stronę parkingu, powtarzając sobie, że co samochód, to samochód. Co z tego, że ludzie widzą mnie w buicku z 1953 roku? W końcu to tylko środek lokomocji, prawda? No tak. I właśnie dlatego zaparkowałam go prawie pół kilometra dalej na podziemnym parkingu.

Odebrałam buicka i pomknęłam aleją Hamiltona, mijając stację Delia z Perrym Sandemanem. Przed firmą Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Zmrużyłam oczy wpatrując się w błękitną maskę mego wieloryba i zastanawiałam się, gdzie tak naprawdę kończy się ten samochód. Podjechałam jeszcze kawałek, wtoczyłam się na krawężnik i musnęłam parkometr. Stwierdziłam, że wystarczy tego parkowania. Wyłączyłam silnik i zamknęłam buicka.

Connie siedziała za biurkiem i wyglądała na jeszcze bardziej złą niż zwykle. Ściągnęła blisko siebie grube czarne brwi i zacisnęła usta podkreślone czerwoną szminką. Na szafkach piętrzyły się nie poukładane teczki, a biurko Connie tonęło w papierach i pustych filiżankach po kawie.

– No i jak leci? – zapytałam.

– Nawet nie pytaj.

– Zatrudniliście już kogoś?

– Jutro ma się ktoś zgłosić. A ja tymczasem nie mogę niczego znaleźć przez ten cholerny bałagan.

– Powinnaś zagonić do pracy Vinniego.

– Nie ma go. Pojechał do Karoliny Północnej z Mo Barnesem, żeby zgarnąć jednego kolesia.

Wyjęłam plik teczek i zaczęłam je przeglądać.

– Jeśli chodzi o Kenny’ego Mancuso to na razie trwam w impasie. Masz może dla mnie cos szybkiego?

Podała mi kilka spiętych razem kartek.

– Eugene Petras nie zjawił się wczoraj w sądzie. Pewnie siedzi w domu pijany w trupa i nawet nie wie, jaki mamy dzisiaj dzień.

Zerknęłam na umowę poręczycielską. Eugene Petras mieszkał w Miasteczku. Oskarżono go o pobicie żony.

– Czyja znam tego faceta?

– Możesz znać jego żonę Kitty. Panieńskie nazwisko Lukach. Zdaje się, że chodziła z tobą do szkoły, ale kilka klas niżej.

– To jego pierwsze wykroczenie?

Connie pokręciła głową.

– Ma już spory dorobek. To prawdziwy dupek. Ilekroć wypije kilka piw, zaraz rozstawia Kitty po kątach. Czasami kończy się nawet tym, że Kitty ląduje w szpitalu. Parokrotnie wnosiła skargi, ale zawsze je w końcu wycofuje. Podejrzewam, że się go boi.

– Pięknie. Na jaką sumę opiewa kaucja?

– Dwa tysiące dolarów. Przemocy w domu nie uznaje się za zbyt wielkie zagrożenie.

Wepchnęłam papiery pod pachę.

– Do zobaczenia.

Kitty i Eugene mieszkali w wąskim domku na rogu ulic Bakera i Rose, naprzeciw starej fabryki guzików Milpeda. Frontowe drzwi wychodziły prosto na chodnik, bez werandy czy ganku. Domek pokryty był czerwoną dachówką i miał białe drewniane wykończenia. W głównym pokoju zasłony były zaciągnięte. W oknach na piętrze było ciemno.

W kieszeni kurtki czekał w gotowości aerozol z pieprzem, a w kieszeniach dżinsów tkwiły kajdanki i pistolet elektryczny. Zapukałam do drzwi i usłyszałam dziwne odgłosy. Zapukałam ponownie i męski głos wykrzyknął coś niezrozumiałego. Kolejne pukanie, znów jakieś zamieszanie wewnątrz, po czym drzwi się otworzyły.

Zza drzwi uchylonych na długość łańcuszka wyjrzała młoda kobieta.

– Słucham?

– Czy pani Kitty Petras?

– A czego pani sobie życzy?

– Szukam pani męża, Eugene’a. Czy jest może w domu?

– Nie. Nie ma go.

– Słyszałam dobiegający stąd męski głos. Wydawało mi się, że to Eugene.

Kitty Petras była chuda jak szczapa, miała zbolałą twarz i wielkie brązowe oczy. Była bez makijażu. Brązowe włosy zebrane w kucyk, opadały jej na kark. Nie była ładna, ale nie można też było odmówić jej pewnej dozy atrakcyjności. Ogólnie, dość przeciętna osóbka, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Była to typowa twarz kobiety od lat maltretowanej przez męża, kobiety, która robi wszystko, aby nie rzucać się w oczy.

Spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Zna pani Eugene’a?

– Pracuję na zlecenie firmy poręczycielskiej. Eugene nie pojawił się wczoraj w sądzie i chcielibyśmy umówić się z nim na inny termin. – Właściwie nie było to kłamstwo, lecz półprawda. Najpierw umówimy się na inny termin, a potem zamkniemy go w brudnej śmierdzącej celi, do czasu, aż ów termin nadejdzie.

– No nie wiem…

Eugene pojawił się w szparze między drzwiami i futryną.

– Co jest?

Kitty odsunęła się.

– Ta pani chciałaby się z tobą umówić na wizytę w sądzie.

Eugene zbliżył twarz do framugi. Widziałam dokładnie jego nos, podbródek i przekrwione oczka i czułam wyraźnie opary alkoholu, dobywające się z jego ust.

– Co?

Powtórzyłam mu te bzdury o nowym terminie i odsunęłam się na bok. Teraz, aby mnie zobaczyć, musiał otworzyć drzwi.

Usłyszałam zgrzyt zwalnianego łańcuszka.

– To pewnie jakieś wielkie gówno, co? – wybełkotał Eugene.

Stanęłam w drzwiach, poprawiłam torebkę na ramieniu i zebrałam w sobie całą odwagę.

– To zajmie tylko kilka minut. Musimy wpaść do sądu i ustalić nowy termin wizyty.

– Dobra, dobra. Wiesz, co mi możesz zrobić? – Odwrócił się do mnie tyłem, spuścił spodnie i pochylił się. – Możesz mnie cmoknąć w dupę.

Nie mogłam go załatwić pieprzeni, bo stał odwrócony niewłaściwą stroną, więc sięgnęłam po pistolet elektryczny. Nigdy go przedtem nie używałam, ale nie wyglądało to na czynność przesadnie skomplikowaną. Pochyliłam się, mocno przycisnęłam pistolet do dupska Eugene’a i wcisnęłam guzik. Eugene wydał z siebie krótki jęk i padł na podłogę jak worek.

– O Boże! – krzyknęła Kitty. – Co pani narobiła?

– To pistolet elektryczny – wyjaśniłam. – Zgodnie z ulotką nie zostawia trwałych urazów.

– To źle. Miałam nadzieję, że go pani zabiła.

– Może powinna mu pani naciągnąć spodnie – poradziłam Kitty. Na tym świecie było już i tak dość brzydoty, więc wcale nie miałam ochoty gapić się na „narzędzie” Eugene’a.

Kiedy Kitty zapięła mu rozporek, kopnęłam go lekko czubkiem buta, ale porażony Eugene wcale nie zareagował.

– Najlepiej, jak zniesiemy go do mojego samochodu, nim dojdzie do siebie.

– Ale jak mamy to zrobić? – zapytała Kitty.

– Chyba będziemy musiały go zaciągnąć.

– O nie, ja nie chcę w tym brać udziału. Chryste, to straszne. Zabiłby mnie za to.

– Nie pobije pani, jeśli będzie siedział w areszcie.

– Ale mnie pobije, jak wyjdzie.

– O ile pani nadal tu będzie.

Eugene niezdarnie próbował coś powiedzieć.