Выбрать главу

Ruszyłam niczym żółw.

– Ucieknie ci – ostrzegł Morelli. – Dodaj gazu.

Przyspieszyłam do trzydziestki, usiłując cokolwiek wypatrzyć za szybą i przeklinając pod nosem Joego, bo ciemno było choć oko wykol.

On zaś zaczął głośno jęczeć, więc wcisnęłam gaz do dechy.

Rozległ się głośny huk i straciłam kontrolę nad kierownicą. Wdepnęłam hamulec. Samochód zatrzymał się, ale ukosem, z lewą stroną wyraźnie uniesioną.

Morelli wysiadł, żeby zobaczyć, co się stało.

– Wpakowałaś się na wysepkę – oświadczył. – Cofnij i wszystko będzie w porządku.

Wykręciłam i przejechałam kilka metrów. Wóz silnie ściągał w lewo. Joe ponownie wysiadł, a ja wychodząc z nerwów klęłam w duchu, że go posłuchałam.

– Nic wielkiego – rzekł, pochyliwszy się do otwartego okna. – Wgięłaś tylko trochę błotnik, kiedy uderzyłaś w krawężnik. Masz jakiegoś znajomego fachowca?

– Zrobiłeś to specjalnie. Nie chciałeś, żebym złapała twojego zapchlonego pociotka.

– Zaraz, zaraz, malutka. Nie wyżywaj się na mnie, bo sama schrzaniłaś sprawę.

– Jesteś draniem, Morelli, naprawdę jesteś draniem!

Uśmiechnął się.

– Lepiej nie podskakuj, bo wlepię ci mandat za nieostrożną jazdę.

Wyszarpnęłam z torebki telefon i wystukałam numer warsztatu „U Ala”. Al był dobrym znajomym „Leśnika”. Za dnia prowadził najzupełniej legalny warsztat samochodowy. Miałam jednak przeczucie, że nocami przebija numery w kradzionych autach. Ale nic mnie to nie obchodziło. Chciałam tylko, żeby mi naprawił wóz.

Godzinę później mogłam ruszyć w drogę. Nie było już sensu gonić za Kennym Mancuso. Wszelki ślad po nim zaginął. Wstąpiłam do nocnego sklepu, kupiłam pudełko straszliwie niezdrowych lodów kawowych i pojechałam do domu.

Mieszkam w zwalistej dwupiętrowej kamienicy z cegły, parę kilometrów od domu moich rodziców. Budynek stoi przy dość ruchliwej ulicy, wzdłuż której ciągnie się szereg drobnych warsztatów i sklepików. Zaraz za placem na jego tyłach zaczyna się osiedle domków jednorodzinnych.

Okna mojego mieszkania na pierwszym piętrze wychodzą na parking. Lokal składa się z sypialni, łazienki, maleńkiej kuchni i saloniku połączonego z jadalnią. Łazienka wygląda tak, jakby stanowiła fragment kiepskich dekoracji do popularnego serialu. A z powodu chwilowej szczupłości mojego portfela całe umeblowanie mieszkania jest – rzec by można – eklektyczne, czyli innymi słowy żaden sprzęt nie pasuje do pozostałych.

Kiedy wysiadłam z windy, na korytarzu spotkałam panią Bestler z drugiego piętra. Miała już swoje osiemdziesiąt trzy lata i kiepsko sypiała w nocy, więc w ramach treningu chodziła po klatce schodowej.

– Dzień dobry, pani Bestler. Jak leci?

– Nawet już nie mam siły narzekać. Czyżbyś pracowała w nocy? Złapałaś jakiegoś przestępcę?

– Nie, dzisiaj nie.

– Szkoda.

– Jutro też będzie dzień – odparłam filozoficznie, otworzyłam drzwi i weszłam do mieszkania.

Chomik Rex biegał w swoim kółeczku tak szybko, że jego różowe łapki tylko migały. Zastukałam w szybę jego klatki na powitanie. Rex natychmiast się zatrzymał, zastrzygł wąsami i zastygł, obracając w moim kierunku ślepka jak koraliki.

– Sie masz, Rex – powiedziałam.

Nic nie odpowiedział. Jak zawsze milczał.

Rzuciłam torebkę na blat stołu w kuchni i z szuflady wyjęłam łyżeczkę. Otworzyłam pudełko z lodami i jedząc, zaczęłam odsłuchiwać wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce.

Wszystkie pochodziły od matki. Na jutro przygotowała pieczonego kurczaka i nalegała, bym wpadła do nich na obiad. Nie mogłam się spóźnić, bo właśnie zmarł szwagier Betty Szajack, a babcia Mazurowa chciała o siódmej wieczorem pojechać na wystawienie zwłok w domu pogrzebowym.

Babcia miała zwyczaj przeglądać kolumny z nekrologami tak, jakby czytała repertuar kin i teatrów. W innych środowiskach ludzie spotykają się w najrozmaitszych klubach. W Miasteczku natomiast tę funkcję pełnią domy pogrzebowe. Gdyby nagle śmierć przestała zbierać swoje żniwo, życie towarzyskie mieszkańców osiedla zupełnie by pewnie zamarło.

Skończyłam lody i włożyłam łyżeczkę do zmywarki. Dałam Rexowi parę winogron oraz garść karmy dla chomików, po czym położyłam się do łóżka.

Obudził mnie deszcz zacinający w okno sypialni. Bębnił w starą drabinkę pożarową, której podest służył mi za balkon. Lubiłam zasypiać, wsłuchując się w szum deszczu. Nie potrafiłam się jednak cieszyć, kiedy słyszałam go po obudzeniu.

Musiałam przyprzeć do muru Julię Cenettę. Należało też sprawdzić, co to za samochód przyjechał po nią wczoraj wieczorem. Zadzwonił telefon, a ja machinalnie sięgnęłam po słuchawkę leżącą na stoliku przy łóżku, zachodząc w głowę, kto może dzwonić o tak wczesnej porze. Budzik wskazywał piętnaście po siódmej.

Był to mój znajomy z policji, Eddie Gazarra.

– Dzień dobry – rzekł uprzejmie. – Czas wstawać.

– Dzwonisz w celach towarzyskich?

Znaliśmy się z Gazarrą jak łyse konie. Dorastaliśmy razem, później Eddie ożenił się z moją kuzynką Shirley.

– Nie, mam dla ciebie pewne informacje. Ale pamiętaj, że to nie ja ci je przekazałem. Nadal szukasz Kenny’ego Mancuso?

– Tak.

– Nad ranem zginął od kul sprzedawca ze stacji benzynowej, ten sam, którego Kenny wcześniej postrzelił w kolano.

Zerwałam się na równe nogi.

– Jak to się stało?

– Była druga strzelanina. O wszystkim opowiadał mi Schmidty. Miał akurat dyżur, kiedy ktoś telefonicznie przekazał wiadomość, że znalazł na stacji benzynowej Mooggeya Buesa z wielką dziurą w głowie.

– Jezu.

– Pomyślałem, że ciebie to zainteresuje. Nie wiem, czy Kenny miał z tym coś wspólnego. Może doszedł do wniosku, że strzaskane kolano to za mało, i wrócił, żeby rozwalić tamtemu głowę.

– Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

– Wiesz, przydałby nam się ktoś do opieki nad dzieckiem na przyszły piątek.

– No nie, aż tyle nie jestem ci winna.

Eddie mruknął coś pod nosem i odłożył słuchawkę.

Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy suszarką i upchnęłam je pod czapką z emblematem nowojorskich „Rangersów” założoną daszkiem do tyłu. Oprócz tego włożyłam dżinsy, czarną koszulkę, na wierzch ciemnoczerwoną flanelową koszulę, a na nogi martensy, jako że padało.

Po nocnej bieganinie w kółeczku Rex spał słodko w swojej puszce po zupie, więc przemknęłam obok niego na palcach. Włączyłam automatyczną sekretarkę, chwyciłam torebkę i czarno-fioletową kurtkę z goreteksu, wyszłam i wreszcie zamknęłam drzwi mieszkania.

Stacja benzynowa Delia, firmowana przez Exxona, mieściła się przy alei Hamiltona, niedaleko mojego domu. Po drodze wpadłam do sklepu spożywczego, gdzie kupiłam kubek kawy i pudełko pączków w polewie czekoladowej. Aby uspokoić sumienie, wytłumaczyłam sobie, że jak ktoś oddycha powietrzem w New Jersey, to nie musi się już przejmować niezdrowym jedzeniem.

Na stacji benzynowej roiło się od policjantów i radiowozów, a przed drzwiami kantorka stała karetka. Deszcz nieco osłabł i przeszedł w drobniutką mżawkę. Zaparkowałam kilkadziesiąt metrów dalej i z pączkami oraz kawą w ręku zaczęłam się przeciskać przez tłum gapiów, wypatrując jakiejś znajomej twarzy.

Jedynym znajomym mi człowiekiem, jakiego zauważyłam, był Joe Morelli.

Przepchnęłam się więc do niego i otworzyłam pudełko. Wyjął jednego pączka i wepchnął go sobie do ust.

– Nie jadłeś śniadania? – zagadnęłam.

– Wyciągnęli mnie z łóżka.

– Sądziłam, że pracujesz w służbie porządkowej.

– Owszem. Dochodzeniem kieruje Walt Becker, a on wiedział, że szukam Kenny’ego, pomyślał więc, że będę chciał się tu rozejrzeć.