– Jezu – powiedział Kenny. – Ale z ciebie numer! Ty mi naprawdę, kurwa, bruździsz. – Popchnął mnie na półkę z butami, a sam uskoczył do tyłu i rzucił się do ucieczki.
Pozbierałam się i popędziłam za nim, przepychając się przez zwały toreb i tornistrów. Kipiałam od adrenaliny, za to zdrowego rozsądku miałam w tym momencie jak na lekarstwo. Słyszałam, że biegną za mną Mary Lou i sprzedawczyni. Klęłam w głos Kenny’ego i darłam się na wszystkie strony, że gonię złodzieja butów, aż w ferworze wpadłam na jakąś staruszkę przy ladzie z kosmetykami i omal jej nie przewróciłam.
– O rany, przepraszam! – wykrzyknęłam do niej.
– Biegnij! – zachęcała mnie Mary Lou ze stoiska z odzieżą dla dzieci. – Łap tego sukinsyna!
Ledwo uwolniłam się od staruszki, a już w następnej chwili wpadłam na jakieś dwie inne kobiety. Jedną z nich była Joyce Barnhardt w białym kitlu. Wszystkie trzy wylądowałyśmy na podłodze przy akompaniamencie przekleństw i krzyków.
Mary Lou i sprzedawczyni ze stoiska z butami natychmiast rzuciły się, żeby nas rozłączyć. Korzystając z chwilowego zamieszania Mary Lou kopnęła Joyce w kolano. Ta poturlała się na bok wyjąc z bólu, a sprzedawczyni pomogła mi wstać z podłogi.
Rozglądałam się za Kennym, ale nigdzie go nie było widać.
– Jasny gwint – odezwała się Mary Lou. – Czyżby to był Kenny Mancuso?
Przytaknęłam, łapczywie chwytając powietrze.
– Co ci powiedział?
– Zaprosił mnie na randkę. No i pochwalił pantofle.
Mary Lou prychnęła.
Sprzedawczyni natomiast uśmiechnęła się.
– Dogoniłaby go pani, gdyby właśnie przymierzała adidasy.
Szczerze powiedziawszy nie wiem jednak, co bym zrobiła, gdyby mi się udało dogonić Kenny’ego. On miał nóż, a ja jedynie seksowne buciki.
– Dość tego, dzwonię do prawnika – oznajmiła Joyce podnosząc się z ziemi. – Napadłaś na mnie! Podam cię do sądu i oskubię jak kaczkę.
– To był wypadek – tłumaczyłam jej. – Goniłam Kenny’ego, a ty stanęłaś mi na drodze.
– To jest dział kosmetyczny! – darła się. – Nie możesz tutaj biegać jak jaka szurnięta i przeganiać ludzi.
– Nie jestem szurnięta. Wykonuję tylko swoją pracę.
– Pewnie, że jesteś szurnięta – nie dawała za wygraną. – Ty i twoja babcia macie nierówno pod sufitem!
– Przynajmniej nie jestem dziwką.
Oczy Joyce zrobiły się wielkie jak piłki od baseballu.
– Kogo nazywasz dziwką?
– Ciebie. – Postąpiłam krok naprzód w fioletowych pantofelkach. – Jesteś dziwką.
– Skoro ja jestem dziwką, to ty jesteś włóczęgą.
– A ty kłamczuchą i złodziejką.
– Suka.
– Kurwa.
– No to jak? – zwróciła się do mnie Mary Lou. – Bierzesz te buty, czy nie?
Kiedy dojechałam do domu, wcale nie byłam taka pewna, czy dobrze zrobiłam kupując je. Poprawiłam pudełko pod pachą i otworzyłam drzwi. Oczywiście pantofle były urocze, ale miały fioletowy kolor. Do czego je założę? Będę musiała kupić sobie fioletową sukienkę. Trzeba będzie też do tego nabyć szminkę i odpowiedni cień do powiek.
Włączyłam światło i zamknęłam za sobą drzwi. Torebkę i nowe buciki położyłam na blacie w kuchni. Aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił telefon. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień, pomyślałam sobie. Zaczynały mi puszczać nerwy.
– I co teraz? – pytał głos w słuchawce. – Czy już się teraz boisz? Dałem ci chyba trochę do myślenia, co?
Serce zamarło mi na chwilę.
– Kenny?
– Znalazłaś już wiadomość ode mnie?
– O jakiej wiadomości mówisz?
– Zostawiłem ci ją w kieszeni kurtki. Dotyczy ona ciebie i twojego nowego kumpla Spira.
– Gdzie jesteś?
W słuchawce usłyszałam tylko trzask rozłączanej rozmowy.
– Cholera.
Włożyłam rękę do kieszeni kurtki i zaczęłam ją opróżniać: zużyta chusteczka higieniczna, szminka, ćwierćdolarówka, opakowanie po snickersie i ludzki palec.
– CHRYSTE! – Rzuciłam wszystko na podłogę i wybiegłam do łazienki, żeby zwymiotować.
– Gówno, psiakrew, wielkie gówno! – darłam się w bezsilnej złości.
Po kilku minutach trzymania głowy w muszli klozetowej doszłam do wniosku, że jednak nie zrobię tego (a szkoda, bo dobrze byłoby pozbyć się tych tłustych lodów, które zjadłam w towarzystwie Mary Lou).
Umyłam ręce zużywając mnóstwo mydła i gorącej wody, po czym wróciłam do kuchni. Palec nadal leżał na środku podłogi. Wyglądał na dobrze zabalsamowany. Chwyciłam telefon i trzymając się od palca jak najdalej, wykręciłam numer Morellego.
– Przyjeżdżaj natychmiast – rzuciłam krótko.
– Coś nie tak?
– PRZYJEDŹ TU!
Dziesięć minut później skrzypnęły drzwi windy i wysiadł z niej Morelli.
– Oho – powiedział. – Skoro witasz mnie już na korytarzu, to znaczy, że nie jest dobrze. – Spojrzał na drzwi do mojego mieszkania. – Nie masz tam chyba trupa?
– Niezupełnie.
– To znaczy?
– Na podłodze w kuchni leży ludzki palec.
– Sam palec? I nie jest połączony z żadną ręką?
– Mam tylko palec. Zdaje się, że należał do George’a Mayera.
– I co, ot tak z miejsca go rozpoznałaś?
– Nie. Po prostu wiem, że George’owi jednego brakowało. Na jego pogrzebie pani Mayerowa rozwodziła się na temat loży, do której George należał i jak to chciał być pochowany z sygnetem na palcu. Babcia Mazurowa przyglądała się sygnetowi no i dotknąwszy go odłamała George’owi palec. Okazało się, że był on dorobiony z wosku. Kenny’emu udało się dzisiaj rano wśliznąć do domu pogrzebowego, gdzie zostawił list do Spira i odciął przy okazji palec świętej pamięci George’owi. No a po południu, kiedy poszłam dziś z Mary Lou do centrum handlowego, Kenny groził mi w dziale obuwniczym. Właśnie wtedy musiał mi chyba włożyć ten palec do kieszeni.
– Czy ty coś może piłaś?
Spojrzałam na niego z wyrzutem i wskazałam na kuchnię.
Morelli minął mnie i stanął w drzwiach wiodących do kuchni. Z rękami na biodrach wpatrywał się w palec leżący na podłodze.
– W rzeczy samej palec.
– Kiedy weszłam do mieszkania, zadzwonił telefon. To Kenny poinformował mnie o ostrzeżeniu, jakie zostawił mi w kieszeni.
– I tym ostrzeżeniem jest ten właśnie palec?
– Aha.
– A jak się znalazł na podłodze?
– Zdaje się, że go upuściłam, kiedy pędziłam do łazienki, żeby zwymiotować.
Morelli oderwał kawałek papierowego ręcznika i zawinął weń palec. Podałam mu foliowy woreczek. Wrzucił do niego zawiniątko i wepchnął woreczek do kieszeni kurtki. Oparł się o blat kuchenny i skrzyżował ręce na piersi.
– Zacznijmy od początku.
Zdałam mu szczegółową relację, pomijając jedynie część dotyczącą Joyce Barnhardt. Opowiedziałam mu o liście wyklejonym srebrnymi literami i o srebrnej literce „K” wymalowanej na ścianie mojej sypialni, o śrubokręcie w oponie i o tym, że moim zdaniem wszystko to są sprawki Kenny’ego.
Kiedy skończyłam, Morelli milczał. Po dłuższej chwili zapytał, czy kupiłam sobie buty.
– Tak – odparłam.
– Pokaż.
Pokazałam mu pantofle.
– Bardzo seksowne – stwierdził. – Uważaj, bo zaczynają mi działać na wyobraźnię.
Szybko schowałam buty do pudełka.
– Wiesz może, co Kenny miał na myśli pisząc, że Spiro ma u siebie coś, co należy do niego?
– Nie mam pojęcia. A ty?
– Ja też nie.
– A gdybyś wiedziała, powiedziałabyś mi?
– Być może.
Morelli otworzył lodówkę i popatrzył na półki.
– Piwo ci się skończyło.
– Musiałam wybierać: buty albo jedzenie.