– Jak poszło? – zapytałam Morellego kiedy wrócił do stołu.
– Marie właśnie to sprawdza.
Babcia Mazurowa zamarła z łyżką zupy w połowie drogi do ust.
– Czy to jakaś policyjna afera? Nad czym pracujecie?
– Próbuję się tylko zapisać do dentysty – pospieszył z wyjaśnieniem Morelli. – Plomba mi właśnie wypadła.
– Trzeba sobie sprawić takie zęby jak ja – powiedziała babcia. – Mogę je wysłać dentyście pocztą.
Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy zabrać babcię ze sobą do Stivy. Z obrzydliwym grabarzem jakoś by sobie dała radę, ale nie chciałam, aby miała do czynienia z grabarzem niebezpiecznym.
Zjadłam zupę i chleb z wędliną i sięgnęłam do miski po ciasteczka. Zerknęłam przy tym na szczupłe ciało Morellego. Zjadł dwa talerze zupy, pół bochenka chleba z masłem i siedem ciasteczek. Dokładnie liczyłam.
Zauważył, że się na niego gapię i w milczeniu uniósł brwi.
– Pewnie zawzięcie ćwiczysz – stwierdziłam raczej, niż zapytałam.
– Biegam, kiedy mogę. Czasami wpadam na siłownię. – Wyszczerzył zęby. – W naszej rodzinie wszyscy mężczyźni mają dobrą przemianę materii.
Życie jest zdecydowanie niesprawiedliwe.
Zabrzęczał pager i Morelli wyszedł do kuchni, żeby zatelefonować. Kiedy wrócił, miał minę jak kot, który dopiero co zeżarł kanarka.
– To dentysta – wyjaśnił. – Ma dla mnie dobre wieści.
Zebrałam talerze i odniosłam je do kuchni.
– Muszę już lecieć – oznajmiłam matce. – Mam jeszcze trochę pracy.
Praca – żachnęła się matka. – Phi! Też mi praca.
– Było mi niezmiernie miło – podziękował Morelli. – A zupa była po prostu przepyszna.
– Powinieneś znów nas kiedyś odwiedzić – powiedziała matka. – Jutro będzie pieczeń. Stephanie, może wpadniecie jutro na pieczeń?
– Nie.
– To nieuprzejme z twojej strony – skarciła mnie matka. – Jak ty traktujesz swojego chłopaka?
To, że zaakceptowała nawet Morellego w roli mojego chłopaka, dowodziło jak desperacko pragnęła wydać mnie za mąż albo przynajmniej trochę rozruszać.
– On nie jest moim chłopakiem – sprostowałam.
Matka dała mi torbę ciastek.
– Jutro robię bezy. Dawno już nie robiłam beżów. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, stanęłam i popatrzyłam Morellemu prosto w oczy.
– Żeby nie było niejasności: nie przychodzisz jutro na kolację.
– Oczywiście – odparł Morelli.
– A co z tym telefonem?
– W Braddock było od cholery pustych trumien. Pół roku temu zorganizowali wyprzedaż. Dwa miesiące przed wyjściem Kenny’ego z wojska. Dom pogrzebowy Stivy kupił dwadzieścia cztery trumienki. Leżały w tej samej okolicy, gdzie zaginiona broń, ale to ogromny obszar. Kilka magazynów i ponad pół hektara odkrytego pola, a wszystko za ogrodzeniem.
– Ogrodzenie nie stanowiło dla Kenny’ego problemu, bo on tam przecież pracował.
– No tak. A kiedy przyjęto oferty kupna, trumny odłożono dla konkretnych nabywców. Kenny wiedział zatem, które trumny pojadą do Spira. – Morelli uśmiechnął się. – Wujek Vito by się ucieszył.
– A co, sam też kradł trumny?
– Raczej je wypełniał. Kradł tylko dorywczo.
– A więc myślisz, że to możliwe, by Kenny przemycił tę broń w trumnach?
– Wygląda to dość dziwnie i dramatycznie, ale chyba tak, myślę, że to zupełnie możliwe.
– No dobrze, w takim razie Spiro, Kenny i zapewne Moogey ukradli ten towar z Braddock i złożyli go w boksie „R i J”. Ale nagle wszystko znika. Ktoś grał na dwie strony i wiadomo, że to nie był Spiro, bo to on mnie wynajął do szukania trumien.
– Kenny też raczej odpada – stwierdził Morelli. – Kiedy mówił, że Spiro ma coś, co należy do niego, miał chyba na myśli skradzioną broń.
– A zatem, kto nam zostaje? Moogey?
– Nieboszczycy nie umawiają się na nocne spotkania z braćmi Long.
Nie chciałam przejechać przez kawałki rozbitej lampy z wozu Morellego, więc pozbierałam je z asfaltu. A nie wiedząc, co z nimi zrobić, podałam mu ten plastikowy złom.
– Mam nadzieję, że masz na to ubezpieczenie – odezwałam się ze skruchą.
Morelli nic nie powiedział.
– Czy dalej będziesz mnie śledził? – zapytałam.
– Aha.
– To popilnuj mi samochodu, kiedy będę u Stivy.
Parking przy domu pogrzebowym był wypełniony samochodami uczestników popołudniowej ceremonii. Musiałam zaparkować na ulicy. Wysiadłam z buicka i starałam się nie zwracać uwagi na Morellego. Nie widziałam go, ale czułam, że jest w pobliżu, bo coś mnie ściskało w dołku.
Spiro stał w holu i grał rolę boga kierującego ruchem ciał niebieskich.
– Jak leci? – zapytałam.
– Mnóstwo pracy. Zeszłej nocy zmarł Joe Loosey. Wylew. No, a dzisiaj mamy Staną Radiewskiego. Należał do klubu Łosiów. Na pogrzeby Łosiów zawsze przychodzą tłumy.
– Mam złą i dobrą wiadomość – powiedziałam. – Dobra to taka, że znalazły się twoje trumny.
– A zła?
Wyjęłam z kieszeni osmalone okucie.
– Zła jest taka, że… to wszystko, co z nich zostało.
Spiro wpatrywał się w kawałek metalu.
– Nie rozumiem.
– Ktoś podpalił w nocy stertę trumien. Ustawił je na jednej z ramp załadowczych w zakładach hydraulicznych, oblał benzyną i podpalił. W zasadzie wszystko poszło z dymem, ale po szczątkach ustalono, że były to trumny.
– Widziałaś je? Co jeszcze się spaliło? Było tam coś jeszcze?
Na przykład rakietnice przeciwpancerne, pomyślałam.
– Z tego, co widziałam, to tylko trumny. Możesz to zresztą sam sprawdzić.
– Chryste – rzekł Spiro. – Teraz nie mogę się ruszyć. Kto będzie niańczył tych wszystkich cholernych Łosiów?
– A Louie?
– O Jezu, tylko nie Louie. Chyba tobie przypadnie w udziale ten zaszczyt.
– O nie, ja się na to nie piszę.
– Wystarczy, że będziesz im donosić gorącą herbatę i powiesz parę bzdur w stylu „niezbadane są wyroki boskie”. Wrócę za pól godzinki. – Sięgnął do kieszeni po kluczyki. – Kto był w zakładach, kiedy się tam zjawiłaś?
– Komendant straży, policja w mundurach, jakiś facet, którego nie znam, Joe Morelli i kilku strażaków, którzy kończyli akcję.
– Mówili może coś interesującego?
– Nie.
– Mówiłaś im, że te trumny należały do mnie?
– Nie. I nie mam zamiaru tu zostać. Chcę swoje pieniądze za odnalezienie trumien i spływam.
– Nie dam ci żadnych pieniędzy, dopóki nie zobaczę tego pogorzeliska na własne oczy. Być może są to trumny należące do kogoś innego. A może sobie to wszystko wymyśliłaś.
– Pół godziny – krzyknęłam do pleców Spira. – Ani sekundy dłużej!
Sprawdziłam stolik z herbatą. Nie było tam nic do roboty. Na stole stały całe litry wrzątku i kilogramy ciastek. Usiadłam sobie z boku w fotelu i zaczęłam podziwiać cięte kwiaty. Klub Łosiów przeniósł się do nowej sali, gdzie leżał Radiewski, a w holu zapanowała cisza, która zbijała mnie z tropu. Żadnych kolorowych magazynów do czytania. Żadnej telewizji. Cicha pogrzebowa muzyka sącząca się z ukrytych głośników.
Wydawało mi się, że upłynęły co najmniej cztery dni, kiedy do holu wtoczył się Eddie Ragucci. Eddie był ważną figurą u Łosiów.
– Gdzie ten szczur? – zapytał Eddie.
– Musiał wyjść. Ale zaraz powinien wrócić.
– W sali Staną jest za gorąco. Pewnie zepsuł się termostat. Nie możemy wyłączyć ogrzewania, a makijaż nieboszczyka zaczyna już spływać. Kiedy tu był Con, takie rzeczy się nie zdarzały. To pech, że Stan musiał odejść akurat wtedy, kiedy Con poszedł do szpitala. Nieszczęścia chodzą parami.