– To wszystko wydaje mi się coraz bardziej podejrzane – powiedziałam do niego. – Widzę, że Kenny’emu całkiem szajba odbiła.
– A co się znowu stało?
Opowiedziałam mu o tym, co spotkało pana Looseya, i o rozmowie telefonicznej.
– Powinnaś oddać ten samochód do przeglądu – stwierdził Morelli. – Trzeba ustawić zapłon.
– Po co? Przecież wszystko dobrze chodzi?
Morelli był wyraźnie zdegustowany.
– Niech to jasna cholera! – zaklął.
Pomyślałam, że to moja obojętność na problem stanu technicznego samochodu tak na niego działa.
– Naprawdę uważasz, że powinnam ustawić ten zapłon?
Morelli oparł się o błotnik i wydusił z siebie:
– Zeszłej nocy w New Jersey zginął policjant. Dwie kule przebiły mu kamizelkę.
– To była wojskowa amunicja?
– Tak. – Podniósł na mnie wzrok. – Muszę znaleźć to świństwo. Ono tu musi być gdzieś pod nosem.
– Myślisz, że Kenny może mieć rację co do Spira? Twierdzi, że Spiro opróżnił trumny i wynajął mnie tylko po to, żeby zachować pozory…
– Nie wiem. Ale coś mi tu nie pasuje. Moim zdaniem wszystko zaczęli Kenny, Moogey i Spiro, ale gdzieś po drodze nawinął się ktoś czwarty i pomieszał im szyki. Na mój nos ktoś podebrał towar naszej trójce muszkieterów i skłócił ich ze sobą. Podejrzewam, że to nikt z Braddock, bo towar pojawia się w New Jersey i w Filadelfii.
– Musiałby to być ktoś znajdujący się blisko tej trójki. Ktoś zaufany… Na przykład dziewczyna.
– Równie dobrze mógł się ktoś dowiedzieć o wszystkim przez przypadek – powiedział Morelli. – Wystarczy, że podsłuchał rozmowę.
– Na przykład Louie Moon.
– Tak. Mógł to być z powodzeniem Louie Moon – powtórzył Morelli.
– No i ten ktoś musiał też mieć dostęp do klucza od boksu. A Louie Moon go miał.
– Znalazłoby się pewnie mnóstwo ludzi, przed którymi Spiro mógł się wygadać i którzy mieli dostęp do klucza. Od sprzątaczki po Clarę. Tak samo jest w przypadku Moogeya. To, że Spiro powiedział ci, że tylko on miał klucz od boksu, wcale nie musi oznaczać, że mówił prawdę. Pewnie wszyscy trzej mieli klucze. 133
– W takim razie, co się stało z kluczem Moogeya? Ustalono to? Ciekawe, czy miał go przy sobie w chwili śmierci?
– Nie znaleziono przy nim żadnych kluczy. Przyjęto, że posiał je gdzieś na stacji benzynowej i prędzej czy później same się znajdą. Wówczas nie miało to żadnego znaczenia. Rodzice mieli zapasowy komplet i odprowadzili samochód do domu. Teraz, kiedy wypłynęła sprawa trumien, mam powód, żeby trochę pomęczyć Spira. Chyba wrócę i trochę go przycisnę. Chcę też pogadać z Louiem Moonem. Obiecasz mi, że w nic się nie wdasz przez ten czas?
– Nie martw się. Dam sobie radę. Może pójdę na zakupy. Spróbuję dobrać jakąś sukienkę do tych fioletowych pantofli.
Morelli zacisnął usta.
– Kłamiesz. Masz raczej zamiar zrobić coś głupiego, przyznaj, że tak?
– O Boże, ranisz mnie. Myślałam, że podnieci cię myśl o fioletowej sukience i fioletowych bucikach. Chciałam sobie też kupić jakąś kieckę z lycry. Pomyśl tylko, krótka sukienka z lycry z mnóstwem cekinów…
– Znam cię za dobrze i wiem, że wcale nie masz zamiaru iść na zakupy.
– Przysięgam ci na co tylko chcesz. Idę na zakupy. Słowo daję.
Morelli uśmiechnął się kącikiem ust.
– Wyprowadziłabyś w pole samego papieża.
Niemal się przeżegnałam.
– Ależ ja prawie nigdy nie kłamię. – Tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. No i… kiedy mówienie prawdy byłoby nie na miejscu.
Patrzyłam, jak Morelli odjeżdża, po czym ruszyłam do biura Vinniego po kilka adresów.
Rozdział 10
Kiedy weszłam do biura, Connie i Lula wydzierały się na siebie.
– Dominik Russo sam robi sos – krzyczała Connie. – Z dojrzałych pomidorów, świeżej bazylii i świeżego czosnku.
– W dupie mam te jego dojrzałe pomidory. Najlepszą pizzę w Trenton robi Tiny przy Pierwszej ulicy – nie dawała za wygraną Lula. – Nikt nie robi takiej pizzy jak Tiny. On po prostu robi pizzę z duszą!
– Pizzę z duszą? A cóż to ma u diabła znaczyć? – dopytywała się Connie.
Obie jak na komendę odwróciły głowy w moją stronę i obrzuciły mnie rozognionymi spojrzeniami.
– Ty musisz to rozstrzygnąć – zwróciła się do mnie Connie. – Opowiedz tej mądrali o pizzy Dominika.
– Nie przeczę, Dominik robi świetną pizzę – odparłam. – Ale mnie smakuje najbardziej pizza u Pina.
– U Pina! – Connie skrzywiła się. – Oni używają sosu marinara z dziesięciolitrowych pojemników.
– Zgadza się – powiedziałam. – Uwielbiam ten sos. – Rzuciłam torebkę na biurko Connie. – Widzę, że się doskonale dogadujecie.
– Aha – mruknęła Lula.
Usiadłam na kanapie.
– Potrzebuję kilku adresów. Muszę trochę powęszyć.
Connie wyjęła książkę telefoniczną z szafki.
– Czyich adresów szukasz?
– Spira Stivy i Louiego Moona.
– W życiu bym nie zajrzała pod poduszkę w domu Spira – wzdrygnęła się Connie. – Do jego lodówki też bym nie zajrzała.
Lula skrzywiła się.
– To ten grabarz? O rany, chyba nie będziesz się włamywać do domu grabarza, co?
Connie zapisała mi adres na kartce i zaczęła szukać następnego.
Zerknęłam na adres Spira.
– Wiesz, gdzie to jest?
– Rezydencje Century Court. Jedziesz ulicą Klockner aż do Demby. – Connie podała mi drugi adres. – Nie mam za to pojęcia, gdzie znajduje się mieszkanie Moona. Chyba gdzieś w okolicy Hamilton Township.
– A czego tam szukasz? – zapytała Lula.
Włożyłam karteczki do kieszeni.
– Sama nie wiem. Może klucza. – Albo paru skrzyń z bronią w salonie, dodałam w myślach.
– Może powinnam pojechać tam z tobą – zaofiarowała się Lula. – Taka chudzina jak ty nie powinna samotnie wybierać się na włamanie.
– Dziękuję za pomoc – powiedziałam – ale nie przyjęli cię do pracy w terenie.
– No, nie wiem – odparła Lula. – Wygląda na to, że mam robić to, co akurat potrzeba. Robiłam tu już wszystko poza cyklinowaniem podłogi i szorowaniem kibla.
– To maniaczka porządkowania kartotek – powiedziała Connie. – Ona urodziła się po to, żeby układać papierki.
– To jeszcze nic – zapowiedziała Lula. – Zobaczysz, jaka będę dobra jako asystentka łowcy nagród.
– No to jazda, spróbuj – powiedziała Connie.
Lula zarzuciła na siebie kurtkę i wzięła torebkę.
– Ale zaszalejemy – cieszyła się. – Jak Cagney i Lacey.
Zaczęłam szukać adresu Moona na ściennym planie miasta.
– Jeśli Connie się zgadza, to ja nie mam nic przeciwko temu, ale pamiętaj, ja jestem Cagney.
– Nie ma mowy! To ja jestem Cagney – zaprotestowała Lula.
– Aleja pierwsza zaklepałam.
Lula wysunęła dolną wargę i zmrużyła oczy.
– Ale to był mój pomysł. Nie bawię się, jeśli nie będę Cagney.
Spojrzałam na nią.
– Chyba nie bierzesz tego na serio, mam nadzieję?
– Ha! – żachnęła się Lula. – Mów za siebie.
Powiedziałam Connie, żeby nie czekała na nas, i przepuściłam Lulę w drzwiach.
– Najpierw sprawdzimy, co słychać u Louiego Moona – oznajmiłam.
Lula stanęła na środku chodnika i patrzyła na błękitnego olbrzyma.
– Jedziemy tym pieprzonym buickiem!
– Tak.
– Kiedyś jeden alfons miał takie cudo.
– Ten należał do mojego świętej pamięci wujka Sandora.