Выбрать главу

– Śledztwo w tej sprawie nadal się toczy – odparł Deerfield. – Pani klient jest wolny.

5

Zwolnili go tuż po trzeciej rano. Jodie była niespokojna, rozdarta między chęcią pozostania przy nim a koniecznością powrotu do biura, gdzie roboty miała na całą noc. Przekonał ją, żeby uspokoiła się i jednak wróciła do pracy. Jeden z miejscowych agentów odwiózł ją na Wall Street. On sam odzyskał wszystko, co miał, z wyjątkiem pliku dolarów, po czym do Garrison odwiózł go drugi miejscowy agent. Ten to umiał docisnąć – dziewięćdziesiąt kilometrów pokonał w czterdzieści siedem minut. Na desce rozdzielczej miał czerwoną lampkę podłączoną do gniazda zapalniczki, migała przez całą drogę. Światła reflektorów przebijały mgłę. Był środek nocy, ciemnej i zimnej, jechali wilgotną, śliską drogą. I przez całą drogę facet nie odezwał się ani słowem. Po prostu pruł przed siebie, potem zahamował przy końcu podjazdu, a później odjechał, gdy tylko za pasażerem zamknęły się drzwi. Reacher przyglądał się migającemu światełku, tonącemu w płynącej od rzeki mgle, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku domu.

Odziedziczył ten dom po Leonie Garberze, ojcu Jodie i swym dawnym dowódcy. Na początku owego lata przeżył tydzień prawdziwych niespodzianek, zarówno dobrych, jak i złych. Znów spotkał Jodie, dowiedział się, że była zamężna i rozwiodła się, że stary Leon nie żyje, że dom jest jego. Kochał się w Jodie od piętnastu lat, od ich pierwszego spotkania w bazie na Filipinach.

Miała wówczas piętnaście lat; pączek rozkwitający dopiero w kwiat wspaniałej kobiecości, poza tym córka dowódcy, więc zdeptał uczucia, skruszył je, schował głęboko niczym wstydliwy sekret, nie pozwolił, by oglądały światło dnia. Uważał, że tymi uczuciami ją zdradza i że zdradza Leona, a Leona nigdy nie ośmieliłby się zdradzić, nawet myśleć o tym nie warto, bo Leon był zwyczajnym może, może prostym, ale najwspanialszym z mężczyzn i kochał go niczym własnego ojca. Co czyniło Jodie jego siostrą, a takimi uczuciami nie obdarza się siostry.

Przypadek przywiódł go na pogrzeb Leona, znów spotkał Jodie na swej drodze, przez kilka dni wymieniali ze sobą po kilka niezręcznych, niewiele znaczących zdań, aż w przypływie odwagi Jodie wyznała, że czuła to co on, ale ukrywała z powodów, które były lustrzanym odbiciem jego powodów. Dla niego było to coś jak grom z jasnego nieba, wspaniały przebłysk oślepiającego szczęścia w tym tygodniu wielkich niespodzianek.

Tak więc nieoczekiwane spotkanie Jodie było dobrą niespodzianką, śmierć Leona złą, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, a spadek w postaci domu i dobrą, i złą niespodzianką. Miał on swą konkretną wartość: dobre pół miliona dolarów. Stał dumnie nad rzeką Hudson, naprzeciw West Point i był wygodny, ale prezentował sobą poważny problem. Kotwiczył go, przykuwał do miejsca w sposób wyjątkowo dla niego niewygodny. Unieruchomienie sprawiało, że czuł się zagubiony. Przez całe życie przemieszczał się to tu, to tam; przebywanie gdzieś dłużej natychmiast go dezorientowało. No i jeszcze nigdy nie mieszkał w domu. Żołnierskie koszary, domki podoficerów i motele to było jego naturalne środowisko. W niego wrósł, w nim zapuścił korzenie.

Idea posiadania czegoś niepokoiła go. W całym swym życiu nigdy nie miał więcej niż mieściło się w kieszeniach. Jako chłopiec miał kij baseballowy i niewiele więcej. Jako człowiek dorosły spędził kiedyś siedem lat, nie mając nic swojego oprócz butów, które wolał od tych przyznawanych przez Departament Obrony. Potem kobieta kupiła mu portfel z plastikowym okienkiem, w które włożyła swoje zdjęcie. Stracił kontakt z kobietą, wyrzucił jej zdjęcie, ale portfel zatrzymał. Pozostałe sześć lat odsłużył jako właściciel butów i portfela. Po odejściu z armii doszła jeszcze szczoteczka do zębów. Plastikowa, składająca się na pół, można było wsadzić ją do kieszeni jak długopis. Miał też zegarek. Wojskowy, więc najpierw był ich, ale potem dopiero stał się jego, bo nie kazali mu go zwrócić. To wszystko. Buty na nogach, ciuchy na grzbiecie, drobne w kieszeni spodni, banknoty w portfelu, szczoteczka do zębów w kieszeni koszuli, zegarek na przegubie ręki.

A teraz miał jeszcze dom. Dom to rzecz skomplikowana. Wielka, trudna, rzeczywista, namacalna. Zaczyna się od piwnicy. Piwnica jest ogromna, ciemna, ma betonową podłogę i betonowe ściany. Legary podłogowe wiszą nad głową jak kości. Są w niej rury, kable i maszyny. Kocioł centralnego ogrzewania. Gdzieś tam, zakopany w ziemi, jest zbiornik na olej opałowy. I studnia, z której czerpie się wodę, Wielkie okrągłe rury przebijają ścianę, to system kanalizacyjny. Wszystko funkcjonuje jak wielka niezależna maszyna, a on nie wiedział, jak funkcjonuje.

Na górze było już nieco normalniej: mnóstwo pokojów, sympatycznie podniszczonych i zabałaganionych. Ale wszystkie miały swoje sekrety. Niektóre z włączników światła nie działały. Jedno z okien nie dawało się otworzyć. Kuchenny piec nie nadawał się do użytku, był zbyt skomplikowany. A w nocy dom nie przestawał trzeszczeć, przypominając mu, że rzeczywiście istnieje i trzeba o im myśleć.

Dom istniał także poza strefą fizyczną. Był jestestwem biurokratycznym. Pocztą przyszło coś o „tytule własności”. Trzeba było rozważyć sprawę ubezpieczenia. I zapłacić podatki: miejski, szkolny, inspekcja, wycena. I jeszcze zapłacić za wywóz śmieci. Ktoś pisał coś o ustalonym terminie dostawy gazu. Tego rodzaju pocztę trzymał w szufladzie w kuchni.

Do domu kupił tylko jedną rzecz: wkład złotego koloru, do filtra starej maszynki do kawy Leona. Uznał, że to prostsze rozwiązanie niż bieganie do sklepu po papierowe filtry. Tego ranka, dziesięć po czwartej, nasypał do niego kawy z puszki, nalał wody i włączył maszynkę. Wymył kubek, postawił go na blacie. Był przygotowany. Usiadł na stołku, oparł łokcie na stole, podparł nimi głowę i patrzył, jak brązowy płyn wypełnia szklany zbiorniczek. To była stara maszynka, niezbyt wydajna, pewnie w środku zgromadziło się sporo osadu, zaparzenie w niej kawy trwało zazwyczaj pięć minut. Gdzieś około czwartej z tych pięciu usłyszał zwalniający pod domem samochód: syk opon na mokrej nawierzchni podjazdu, zgrzyt na asfalcie. Jodie nie wytrzymała w pracy – pomyślał. Ta nadzieja trwała może półtorej sekundy, póki samochód nie wyjechał zza zakrętu, a on przez kuchenne okno nie dostrzegł błysku czerwonej lampy, to zapalającej się, to gasnącej. Czerwony promień przemykał z lewej do prawej, z lewej do prawej, przebijając warstwę nadrzecznej mgły, a potem znikł, a warkot silnika umilkł. Otworzyły się drzwi, rozległy kroki. Dwoje ludzi. Drzwiczki samochodu zamknęły się z trzaskiem. Reacher wstał, zgasił kuchenne światło. Wyjrzał przez okno. Dwie niewyraźne ludzkie sylwetki, ludzie próbujący przebić wzrokiem mgłę, szukający śladu ścieżki prowadzącej do jego drzwi frontowych. Wrócił na stołek i słuchał żwiru zgrzytającego im pod nogami.

Zadzwonili do drzwi.

W przedpokoju znajdowały się dwa kontakty. Jeden z nich zapalał lampę na ganku, ale nie wiedział który. Zaryzykował i wygrał; półkolista szybka u góry drzwi wejściowych rozjarzyła się słabym blaskiem. Reacher otworzył drzwi. Lampa na ganku rzucała wąskie pasmo światła, żarówka oprawiona była w grube, zabarwione na żółto szkło. Świeciła z wysoka, po prawej. Światło padało najpierw na Blake’a, a potem na te części ciała Julii Lamarr, które nie znajdowały się w jego cieniu. Twarz Blake’a nie zdradzała nic oprócz napięcia, na twarzy Lamarr pozostał wyraz wrogości i pogardy.

– Nie śpisz – powiedział Blake. Było to twierdzenie, nie pytanie.

Reacher skinął głową.

– Dobrze, wejdźcie – powiedział.

Lamarr potrząsnęła głową. Żółte światło zabłysło na jej włosach.

– Raczej nie – powiedziała.