Выбрать главу

– I tak sobie żyje jak gdyby nigdy nic?

Blake odpowiedział po krótkiej, ale wyczuwalnej przerwie.

– Są dowody i dowody, prawda? Reacher skinął głową.

– Więc gdzie jest Jodie?

– Skąd, do diabła, mam wiedzieć? – powtórzył Blake. – Póki grasz w naszej drużynie, ona nic nas nie obchodzi. Nie pilnujemy jej. Jeśli o to chodzi, Petrosjan może znaleźć ją sam, my mu nie pomożemy. Przecież to byłoby nielegalne.

– Tak jak skręcenie ci karku. Blake skinął głową.

– Przestań mnie straszyć, dobrze? – poprosił. – W twojej sytuacji straszenie mnie nie ma wielkiego sensu.

– Wiem, że to ty wpadłeś na ten pomysł. Blake potrząsnął głową.

– Nie boję się ciebie, Reacher. Gdzieś tam, w głębi serca, uważasz się za dobrego człowieka. Pomożesz mi, a potem o mnie zapomnisz.

Reacher uśmiechnął się.

– A ja myślałem, że wasi specjaliści są naprawdę dobrzy.

*

Trzy tygodnie to fajny kawałek czasu i dokładnie dlatego go wybierasz. Nie ma żadnego oczywistego znaczenia. Doprowadzą się do szaleństwa, próbując dojść, dlaczego właśnie trzy tygodnie. Będą musieli kopać bardzo, bardzo głęboko, nim w ogóle zorientują się, co robią. Za głęboko, żeby mogło się im udać. Im bliżej tej prawdy się znajdą, tym mniejsze będzie miała znaczenie. Te trzy tygodnie prowadzą donikąd. Zatem czynią cię bezpiecznym.

Czy trzeba je więc utrzymywać? Może? Wzór to w końcu wzór. A wzór powinien być bezwzględnie przestrzegany, bo przecież oni właśnie tego się spodziewają. Pełnej zgodności ze wzorem. To typowe dla tego rodzaju spraw. Wzór cię chroni, jest ważny. Nie należy od niego odstępować. Z drugiej strony może jednak należy? Trzy tygodnie to jednak długa przerwa. I nudna. Może warto przyspieszyć bieg wypadków. Ale poniżej trzech tygodni zrobi się ciasno, w końcu sprawa wymaga mnóstwa pracy. Jedną załatwiasz i zaraz musisz zacząć przygotowywać się do następnej. Prawdziwy młyn. Trudna robota, jeśli masz na nią niewiele czasu. Nie wszyscy by sobie z tym poradzili. Ale ty dasz radę. Oczywiście.

*

Konferencja w sprawie odbywała się w długim, niskim pokoju piętro wyżej, nad pokojem Blake’a. Ściany obite były jasno-brązowym materiałem, wyświechtanym do połysku w miejscach, gdzie ludzie ocierali się o nie albo opierali. Na jednej z dłuższych ścian znajdowały się cztery wgłębienia, zasłonięte żaluzjami, zza których biło światło; udawały okna, choć sam pokój znajdował się cztery piętra pod ziemią. Wysoko na innej wisiał telewizor z wyłączonym dźwiękiem, transmitujący przesłuchanie budżetowe, którego nikt nie oglądał. Długi stół, zrobiony z drogiego drewna, otaczały tanie krzesła ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a więc skierowane ku jego szczytowi i ścianie zajętej przez dużą tablicę. Była to droga, nowoczesna tablica, jakby żywcem przeniesiona tu z elitarnego uniwersytetu. Samo miejsce wydawało się pozbawione powietrza, było bardzo ciche i doskonale odizolowane od otoczenia, dostosowane do wykonywania trudnej, poważnej pracy. Sala seminaryjna dla doktorantów.

Harper poprowadziła Reachera do krzesła stojącego najdalej od tablicy. Ośla ławka. Sama usiadła przed nim; musiał się wychylać i patrzyć jej przez ramię. Blake zajął miejsce przed nią najbliżej tablicy. Poulton i Lamarr weszli ramię w ramię, dźwigając papiery, pogrążeni w cichej rozmowie. Żadne z nich nie poświęciło uwagi nikomu oprócz Blake’a. A Blake poczekał na zamknięcie drzwi, po czym wstał i włączył podświetlenie tablicy.

Jej prawy górny róg zajmowała duża mapa Stanów Zjednoczonych, najeżona flagami. Reacher domyślił się, że jest ich dziewięćdziesiąt jeden i darował sobie liczenie. Większość była czerwona, ale trzy czarne. Obok mapy, po lewej, wisiało kolorowe zdjęcie formatu osiem na dziesięć, przycięte i powiększone z amatorskiego, ziarnistego zrobionego aparatem z kiepskim obiektywem. Przedstawiało uśmiechniętą kobietę, mrużącą zwrócone w stronę słońca oczy. Miała dwadzieścia kilka lat i okrągłą radosną twarz, okoloną wijącymi się kasztanowatymi włosami.

– Panie i panowie, oto Lorraine Stanley. Zmarła niedawno w San Diego, w Kalifornii – powiedział Blake.

Pod tym zdjęciem umieszczono szereg innych tego samego formatu, w przemyślanej kolejności. Wykonano je na miejscu przestępstwa. Te były ostre. Dzieło zawodowca. Daleki plan bungalowu w stylu hiszpańskim, widzianego z ulicy. Zbliżenie drzwi frontowych. Ujęcia holu, salonu, głównej sypialni, zrobione szerokokątnym obiektywem. Łazienka z dwoma umywalkami, nad nimi lustro od ściany do ściany i do samego sufitu. Fotograf odbijał się w lustrze: duży facet w białym nylonowym kombinezonie, czepku kąpielowym na głowie, lateksowych rękawiczkach na dłoniach, z aparatem fotograficznym przy oku; w lustrze odbiło się też halo lampy błyskowej. Po prawej widać było kabinę prysznicową po lewej wannę wmurowaną w podłogę, o szerokich brzegach. Wannę wypełniała zielona farba.

– Żyła trzy dni temu – powiedział Blake. – Sąsiad widział, jak wywozi na wózku śmieci na ulicę, o ósmej czterdzieści pięć rano czasu lokalnego. Ciało znalazła wczoraj sprzątaczka.

– Mamy czas śmierci? – spytała Lamarr.

– Przybliżony. Nieokreślona godzina następnego dnia.

– Sąsiedzi coś widzieli?

Blake potrząsnął głową.

– Tego samego dnia zabrała pojemnik na śmieci. Po tym nikt już nic nie widział.

–  Modus operandi?

– Identyczny jak w pierwszych dwóch przypadkach.

Dowody?

– Na razie nic. Nadal szukają, ale w tej sprawie jestem cholernym pesymistą.

Reacher skupił uwagę na zdjęciu korytarza. Był długi, wąski, prowadził za wejście do salonu, aż do sypialni. Na ścianie po lewej, na wysokości pasa, wisiała wąska półeczka zastawiona małymi kaktusami i drobnymi naczyniami z terakoty. Na ścianie po prawej również wisiały półki, różnej długości i na różnej wysokości, a na nich stały porcelanowe rzeźby, najprawdopodobniej laleczki, pomalowane na jaskrawe kolory, reprezentujące zapewne regionalne lub narodowe stroje. Tego rodzaju rzeczy kupują ludzie marzący o tym, że kiedyś będą mieli własny dom.

– Co robi sprzątaczka? – spytał.

Blake spojrzał na niego przez całą długość stołu.

– Zapewne krzyczy, a potem wzywa policję.

– Nie, wcześniej. Ma własne klucze?

– Przecież to oczywiste.

– Idzie prosto do toalety?

Blake znów spojrzał na niego tępo. Otworzył teczkę, przerzucił papiery, znalazł faks z zapisem przesłuchania.

– Tak. Wypełnia toaletę środkiem czyszczącym, zostawia go, żeby zrobił swoje, załatwia resztę mieszkania i wraca tam na koniec.

– Więc znalazła ciało od razu, nim zdążyła zabrać się do sprzątania?

Blake skinął głową.

– W porządku – powiedział Reacher.

– W porządku co?

– Jak szeroki jest ten korytarz?

Blake odwrócił się, przez chwilę przyglądał zdjęciu.

– Metr? To niewielki dom.

Reacher skinął głową.

– W porządku.

– W porządku co?

– Gdzie jest przemoc? Gdzie jest gniew? Dziewczyna otwiera drzwi, sprawca zmusza ją jakoś, żeby się cofnęła korytarzem, przez całą sypialnię, do łazienki, wnosi sto kilkanaście kilogramów farby, a ona nie strąca niczego z tych półek?

– Więc…?

Reacher wzruszył ramionami.

– Jakieś mi się to wydaje o wiele za spokojne. Nie potrafiłbym przepchnąć kogoś tym korytarzykiem, niczego nie strącając. Nie ma mowy. To samo dotyczy ciebie.

Blake potrząsnął głową.

– Nikt nikogo nigdzie nie przepychał. Z raportów medycznych wynika, że sprawca nie tknął tych kobiet nawet paluszkiem. Najprawdopodobniej. Miejsce zbrodni wygląda jak wygląda, ponieważ nikt nie stosował przemocy.