Выбрать главу

– Jak to wygląda? – spytał Pitt.

– To stara solidna robota – odparł robotnik. – Wyciąłem palnikiem mechanizm zamykający i zawiasy, ale drzwi ciągle się trzymają.

– Co teraz?

– Przywiążemy do nich linę i spróbujemy je otworzyć za pomocą dźwigu. Miejmy nadzieję, że się uda.

Prawie godzinę robotnicy zmagali się z liną o średnicy pięciu centymetrów, by wsadzić ją do ładowni i przywiązać do drzwi skarbca. Kiedy już się z tym uporali, operator dźwigu otrzymał sygnał za pośrednictwem radiotelefonu i lina zaczęła się powoli prostować, a potem napinać. Nikogo nie trzeba było namawiać do wycofania się, wszyscy bowiem wiedzieli, że gdyby się zerwała, to jej nagle uwolniony koniec mógłby rozciąć człowieka na dwoje.

Słyszeli, jak w oddali silnik dźwigu zwiększa obroty. Przez długie sekundy napięta lina wibrowała, trzeszcząc pod ogromnym obciążeniem, lecz drzwi ani drgnęły. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Pitt podszedł bliżej. Drzwi zdawały się równie oporne jak stalowe ściany skarbca.

Operator dźwigu poluzował linę, by jeszcze bardziej zwiększyć obroty silnika, a potem znów włączył sprzęgło i lina z brzękiem się naprężyła. Mężczyznom, którzy w milczeniu wszystko obserwowali, wydawało się niepojęte, że stare zardzewiałe żelastwo może się opierać tak ogromnej sile, a jednak najwyraźniej tak było. I wtedy przy górnej krawędzi drzwi skarbca pojawiła się szparka cieniutka jak włos, potem dwie inne wzdłuż boków, a w końcu jeszcze jedna od dołu. Nagle z rozdzierającym zgrzytem drzwi niechętnie ustąpiły, odsłaniając wnętrze wielkiego sześcianu ze stali.

Z czarnej czeluści nie wypłynęła nawet kropelka wody. Skarbiec zachował szczelność przez cały czas długiego leżenia na dnie morza.

Nikt się nie poruszył. Wszyscy zastygli niby wrośnięci w ziemię i jak zahipnotyzowani wpatrywali się w odstręczający czarny kwadrat. Z wnętrza wydobywał się stęchły odór.

Pierwszy odzyskał mowę Lusky.

– O Boże, co to? Co u licha tak śmierdzi?

– Zorganizujcie jakieś światło – rzekł Pitt do jednego z robotników.

Ktoś podał mu latarkę. Pitt włączył ją i skierował strumień światła do wnętrza skarbca.

Zobaczyli dziesięć drewnianych skrzynek, zabezpieczonych mocnymi skórzanymi pasami. Dostrzegli jeszcze coś i na ten widok ich twarze pokryła upiorna bladość. Były to zmumifikowane szczątki ludzkie.

78.

Człowiek ten leżał w kącie skarbca; miał wpadnięte oczy z opuszczonymi powiekami i poczerniałą skórę, która wyglądała jak stara papa na dachu magazynu. Skurczone mięśnie przylegały do szkieletu, pokrytego od stóp do głów nalotem wskutek rozwoju bakterii. Przypominało to kromkę spleśniałego chleba. Jedynie siwe włosy na głowie i brodzie zachowały się w idealnym stanie. Szczątki leżały w kałuży lepkiej cieczy, która nasycała wilgocią powietrze, tak jakby ktoś wylał kubeł wody na ściany skarbca.

– Ten człowiek wciąż jest mokry – mruknął Kemper z miną pełną odrazy. – Jak to możliwe po takim czasie?

– Ponad połowę wagi ludzkiego ciała stanowi ciężar zawartej w nim wody – spokojnie odparł Pitt. – Wewnątrz skarbca było po prostu za mało powietrza, żeby wszystkie płyny wyparowały.

Donner z obrzydzeniem odwrócił się od tego makabrycznego widoku.

– Kto to był? – wykrztusił walcząc z nudnościami. Pitt obojętnie spojrzał na mumię.

– Sądzę, że Joshua Hays Brewster.

– Brewster? – szepnął Seagram, patrząc dzikim wzrokiem, w którym malowało się przerażenie.

– A dlaczego nie? – odparł Pitt. – Któż inny wiedziałby, co znajduje się w skarbcu?

Admirał Kemper pokręcił głową.

– Wyobrażacie sobie – rzekł głosem pełnym szacunku – jak straszna musiała być śmierć w tych ciemnościach, gdy statek tonął w oceanie.

– Nawet nie chcę o tym myśleć – powiedział Donner. – Już i tak pewnie będę miał koszmarne sny co najmniej przez miesiąc.

– To musiało być okropne – wykrztusił Sandecker. Badawczo przyjrzał się posmutniałemu Pittowi, który stał z miną człowieka dobrze poinformowanego. – Wiedziałeś o tym?

Pitt skinął głową.

– Komandor Bigalow mnie uprzedził.

Sandecker utkwił w nim wymowne spojrzenie, lecz Pitt udał, że tego nie widzi, i zwrócił się do jednego ze stoczniowców:

– Zadzwońcie do biura koronera i powiedzcie im, żeby przyjechali zabrać zwłoki. Potem wszyscy wyjdziecie i nie wrócicie, dopóki wam nie powiem.

Stoczniowców nie trzeba było ponaglać. Zniknęli z ładowni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Seagram chwycił Lusky'ego za ramię tak mocno, że mineralog aż podskoczył.

– Dobra, Herb, teraz kolej na ciebie.

Lusky z wahaniem wszedł do skarbca, przekroczył mumię i otworzył jedną skrzynkę z rudą. Potem rozstawił swój sprzęt i zaczął analizować próbkę. Po jakimś czasie, który ludziom czekającym na zewnątrz wydawał się wiecznością, podniósł wzrok pełen zdumienia i niedowierzenia.

– To jest bez wartości. Podszedł do niego Seagram.

– Powtórz.

– To jest bez wartości. W tym nie ma nawet najmniejszego śladu bizanium.

– Otwórz następną skrzynkę – gorączkowo wysapał Seagram.

Lusky skinął głową i zabrał się do pracy. Ta sama historia powtórzyła się z drugą skrzynką i dalszymi, aż w końcu zawartość wszystkich dziesięciu leżała na podłodze.

Lusky wyglądał, jakby dostał apopleksji.

– Śmieci… same śmieci… – bełkotał. – Nic, tylko zwykły żwir, jakiego używa się do budowy dróg.

Kiedy ucichł chrapliwy głos oszołomionego mineraloga, w ładowni „Titanica" zapadło milczenie. Oniemiały Pitt wbił tępy wzrok w podłogę. Wszyscy wpatrywali się w żwir i rozbite skrzynki, starając się pojąć straszliwą rzeczywistość, porażającą prawdę, że dosłownie wszystko – wydobycie statku, praca ponad siły, astronomiczna suma pieniędzy, śmierć Munka i Woodsona – całkowicie poszło na marne. Nigdy nie było bizanium na „Titanicu". Stali się ofiarami jakiegoś potwornie okrutnego żartu sprzed siedemdziesięciu sześciu lat.

Osobą, która wreszcie przerwała ciszę, był Seagram. W przypływie szaleństwa szeroko uśmiechnął się do siebie w półmroku, a potem nagle wybuchnął upiornym rechotem, który odbijał się echem od stalowych ścian ładowni. Wskoczył do wnętrza skarbca, złapał jakiś kamień i uderzył nim w skroń Lusky'ego. Na żółte drewno skrzynek po rudzie trysnęła krew.

Nie przerywając histerycznego śmiechu, dopadł rozkładających się szczątków Joshui Haysa Brewstera, oburącz chwycił zmumifikowaną głowę i zaczął nią bić o ścianę skarbca, aż czaszka oderwała się od szyi i pozostała mu w rękach.

Trzymał ją przed sobą, upiorną i odrażającą. Wskutek pomieszania zmysłów wydało mu się, że jej wargi układają się nagle w szkaradny uśmiech. Wtedy całkowicie się załamał. Z zamierzchłych czasów dosięgło go szaleństwo Joshui Haysa Brewstera, na zawsze pogrążając fizyka w obłędzie.

79.

W sześć dni później Donner wszedł do hotelowej jadalni, gdzie admirał Sandecker spożywał śniadanie, i zajął krzesło naprzeciwko niego, po drugiej stronie stolika.

– Słyszałeś wiadomość z ostatniej chwili?

Sandecker zrobił przerwę między dwoma kęsami omletu.

– Jeżeli jest zła, to zachowaj ją dla siebie.

– Dopadli mnie, kiedy dziś rano wychodziłem z domu. – Donner rzucił admirałowi na stół złożoną kartkę papieru. – Wezwanie do stawienia się przed komisją śledczą Kongresu.

Sandecker wbił widelec w następny kawałek omletu, nawet nie spojrzawszy na kartkę.

– Moje gratulacje.

– Tobie grozi to samo, admirale. Mogę się założyć, że urzędnik federalny czai się w tej chwili pod drzwiami twojego gabinetu i tylko czeka, żeby ci wręczyć podobne wezwanie.