Выбрать главу

— Nieważne. Czy wszyscy chrześcijanie są tak bojowi jak wasi ludzie?

— Lepiej by wam poszło z Francuzami — przyznałem. — Waszym nieszczęściem było to, że wylądowaliście wśród Anglików.

— Uparte plemię. Będzie to was drogo kosztować, ale jeśli uwolnicie mnie od razu, spróbuję złagodzić zemstę, jaka na was spadnie.

Język przywarł mi do podniebienia, lecz odkleiłem go i poprosiłem łagodnie, aby demon to wyjaśnił. Skąd pochodzi i jakie są jego intencje?

Wyjaśnienia zabrały mu moc czasu, gdyż same pojęcia były dziwne. Myślałem, że z pewnością kłamie, lecz w rezultacie przynajmniej nauczy się łaciny.

W jakieś dwa tygodnie po wylądowaniu w opactwie pojawił się sir Owain Montbelle i zażądał widzenia ze mną. Spotkałem go w ogrodzie klasztornym, znaleźliśmy ławkę i usiedliśmy.

Sir Owain był młodszym synem mniejszego barona na Bagnach, z jego drugiego małżeństwa z Walijką. Ośmielę się zauważyć, że w piersi jego tlił się chyba dawny konflikt tych dwóch narodów, lecz był w nim również walijski urok. Uczyniony paziem, a potem giermkiem przy wielkim rycerzu królewskiego dworu, młody Owain zawładnął sercem swego pana i został wychowany ze wszystkimi przywilejami właściwymi dla wyższych sfer. Podróżował wiele, za granicę, stał się trubadurem o pewnej sławie, pasowano go na rycerza — i naraz został bez grosza przy duszy. W nadziei zdobycia fortuny przywędrował do Ansby, aby przystąpić do armii sir Rogera. Choć był odważny, był również niebywale przystojny i wielu powiadało, że mąż nie może czuć się bezpiecznie, gdy on był w pobliżu. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, jako że sir Roger polubił młodzieńca; doceniał zarówno rozsądek, jak i wykształcenie, i rad był, że lady Katarzyna miała w końcu z kim porozmawiać o ciekawych (dla niej) sprawach.

— Przychodzę od mego pana, bracie Parvusie — zaczął sir Owain. — Chciałby wiedzieć, ile ci jeszcze potrzeba czasu, aby obłaskawić tę bestię.

— Ach… on mówi już dość płynnie — tylko trzyma się uparcie zupełnych kłamstw, których nie uważałem za warte ujawnienia.

— Sir Roger bardzo się niecierpliwi i trudno już dłużej powstrzymywać ludzi. Niszczą jego majątek i nie ma nocy bez bijatyki czy mordu. Musimy ruszać natychmiast lub wcale.

— Zatem błagam, abyście nie jechali. Nie na owym statku z piekła rodem.

Widziałem jego zawrotnie wysoką iglicę z czubkiem otoczonym chmurami, wznoszącą się ponad murem opactwa, i mocno to mnie przerażało.

— A więc — spytał oschle sir Owain — co ten potwór ci powiedział?

— Ma czelność twierdzić, że nie pochodzi z dołu, ale z góry. Z samego nieba!

— On… aniołem?

— Nie. Mówi, że nie jest ani aniołem, ani demonem, lecz członkiem innej niż ludzie rasy śmiertelników. Sir Owain podrapał się w gładko wygolony podbródek.

— Możliwe — zadumał się. — W końcu, jeśli istnieją jednonodzy i centaury, i inne monstra, to czemu nie krępi niebieskoskórzy?

— Wiem, i byłoby to całkiem logiczne, gdyby nie to, że twierdzi, iż zamieszkują w niebie.

— Co on dokładnie powiedział?

— Jak sobie życzysz, sir Owainie, tylko pamiętaj, że te bezbożności nie pochodzą z moich ust. Ów Branithar obstaje przy tym, że Ziemia nie jest płaska, lecz ma kształt kuli i unosi się w przestrzeni. Mało tego, posuwa się dalej i twierdzi, że Ziemia krąży wokół Słońca! Niektórzy uczeni starożytni utrzymywali to samo, lecz gdyby tak być mogło, nie rozumiem, cóż powstrzymywałoby oceany przed wylewaniem się w przestrzeń lub…

— Proszę, mów, co on powiedział, bracie Parvusie.

— A zatem Branithar powiada, że gwiazdy to inne słońca, takie jak nasze, tylko bardzo oddalone, mające światy krążące wokół nich tak jak nasz. Nawet Grecy nie przełknęliby takiej niedorzeczności: za jakich prostaków on nas uważa? Ale niech i tak będzie. Branithar mówi, że jego naród, Wersgorowie, pochodzi z jednego z tych światów, bardzo podobnego do naszej Ziemi. Chełpi się, że potęgą swych czarów…

— To nie jest kłamstwo — rzekł sir Owain. — Wypróbowaliśmy ich broń. Spaliliśmy trzy domy, świnię i chłopa, zanim nauczyliśmy się nią posługiwać.

Ścisnęło mnie w gardle, lecz kontynuowałem:

— Ci Wersgorowie mają statki, które mogą latać między gwiazdami. Podbili też wiele światów, a ich metodą jest podporządkowywanie lub całkowite wyniszczanie tubylców. Zasiedlają potem ten świat, a każdy Wersgor bierze setki tysięcy akrów. Liczba ich rośnie szybko, a ponieważ nie lubią tłoku, wciąż muszą poszukiwać nowych światów. Ów statek, przez nas zdobyty, był zwiadowcą szukającym świata do podbicia. Po obserwacji naszej ziemi z góry stwierdzili, że nadaje się dla nich, i wylądowali. Ich plan był taki jak zwykle, dotąd niezawodny. Zastraszyliby nas, użyli naszego kraju jako bazy i udali się po okazy roślin, zwierząt i minerałów. Dlatego ich statek jest taki duży, przestronny: miała to być istna Arka Noego. Kiedy wróciliby do domu i donieśli o swych znaleziskach, nadciągnęłaby flota, aby zaatakować cała ludzkość.

— Hm… Więc zatrzymaliśmy ich w samą porę.

Byliśmy obaj przytłumieni przeraźliwą wizją naszego biednego ludu nękanego przez nieludzi, wytępionego bądź zniewolonego, chociaż żaden z nas naprawdę w to wszystko nie wierzył. Uważałem, że Branithar przybył z odległej części świata, może spoza Kitaju, i opowiedział te kłamstwa w nadziei zastraszenia nas na tyle, byśmy go uwolnili. Sir Owain zgodził się z mą teorią.

— Jednak — dodał — trzeba nam nauczyć się używać tego statku, aby nie przybyło ich więcej. Jaki może być lepszy na to sposób niż zabrać go do Francji albo i Jerozolimy? Jak rzekł mój pan, będzie rozsądnie w takim przypadku wziąć ze sobą niewiasty, dzieci, służbę, chłopów i mieszczan. Czy pytałeś bestię, jakich to czarów trzeba użyć, żeby statek działał?

— Tak — odparłem nierad. — Mówi że sterowanie jest bardzo proste.

— Powiedziałeś mu, co się z nim stanie, jeśli nie będzie pilotował tak, jak tego chcemy?

— Napomknąłem. Mówi, że usłucha.

— Wspaniale! Zatem możemy wystartować za dzień lub dwa! — Sir Owain przechyli się do tytułu z na wpół przymkniętymi marzycielsko powiekami. — Trzeba będzie pewnie dać znać jego pobratymcom. Można by kupić moc wina i wiele miłych niewiast zabawić za jego okup.

ROZDZIAŁ III

I tak udaliśmy się w drogę.

Dziwniejszy nawet niż sam statek i jego pojawienie się był jego odlot. Pojazd górował nad okolicą jak wieża ze stali wykuta przez czarnoksiężnika w jakimś tajemnym celu. Po drugiej stronie błoni przycupnęło maleńkie Ansby z pokrytymi słomą domkami i pełnymi kolein uliczkami, pola zieleniły się pod naszym.bladym angielskim niebem, a sam zamek, dotąd tak istotny w krajobrazie, teraz jakby zmalał i poszarzał.

Na pomostach zaś, które opuściliśmy z wielu poziomów statku, tłoczyli się nasi rodacy: rumianolicy, spocony i roześmiany narodek. Tu Czerwony John Hameward pomykał z łukiem na jednym ramieniu i chichoczącą dziewką z oberży na drugim; tam włościanin z zardzewiałym toporem, na oko znalezionym na polu pod Hastings, odziany w połatany kubrak, poprzedzał zrzędliwą połowicę obarczoną pierzynami, saganem i pół tuzinem dzieciaków przywartych do jej spódnic; gdzie indziej jeszcze kusznik próbował zmusić bluźnierstwami upartego muła, aby wspiął się na pomost, obciążając przy tym na wiele lat swe konto w czyśćcu. Obok chłopiec ścigał świnię, która zerwała się ze sznurka. Bogato odziany rycerz żartował z urodziwą damą, która na przegubie dłoni trzymała zakapturzonego sokoła; ksiądz odmawiał różańce wchodząc pełen zwątpienia w żelazną czeluść; ryczały krowy, beczały owce, potrząsała rogami jakaś koza, gdakały kury. Wszystkiego razem weszło na pokład dwa tysiące dusz.