– Nie będziemy mogli się stąd ruszyć, jak będzie tak padać – powiedział Markiz ze złością.
Wtedy zobaczyli idących po drugiej stronie strumienia ludzi – staruszka i kilkunastoletnią dziewczynkę. Mężczyzna miał niechlujną, siwą brodę i wyglądał na pasterza. Czarnowłosa, chuda dziewczynka osłaniała głowę brązową chustką.
Widok tych dwojga idących w deszczu z biegiem strumienia wydał im się niezwykły. Zjawili się jak na zawołanie. Markiz wyskoczył spod skały i machając rękami zbiegł na brzeg.
– Hej, człowieku, dobry człowieku! – wołał.
Stary przystanął i na widok Markiza cofnął się ze strachem. Dziewczynka schowała się za niego.
– Człowieku, zatrzymaj się, chcę cię tylko o coś zapytać! – krzyczał Markiz. – Jak się nazywa ta rzeka?
Stary patrzył, wciąż ogłupiały i zaskoczony.
– Jak nazywacie tę rzekę? – zapytał Markiz już spokojniej i po hiszpańsku. Twarz starego na chwilę ożywiła się
– A, rzeka. To jest Rzeka.
– Ale jak się nazywa?
– My mówimy Rzeka.
– A jak się nazywa najbliższa wioska?
Stary wymienił jakąś obcą nazwę. Markiz zawahał się, czy wrócić po mapę. Bał się, że ci ludzie odejdą.
– Chodźcie do nas, schowacie się przed deszczem. Jesteśmy podróżnymi.
Tamci ociągali się przez chwilę, ale ciekawość zwyciężyła. Ostrożnie, sprawdzając stopą każdy kamień, przeszli po nich na drugą stronę strumienia. Dziewczynka rozszerzonymi ze zdumienia oczami przyglądała się najpierw Markizowi, a potem nie odrywała już wzroku od Weroniki. Markiz pokazał staremu mapę, ale widać było, że stary nic nie pojmuje z narysowanych na papierze znaków, linii i zakreskowanych plam.
– Chcemy dojść tutaj, o, tu właśnie. – Markiz pokazał palcem miejsce na papierze.
Stary patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.
– Góry del Cadi, Seo de Urgel, Llavorsi – wymieniał Markiz.
– O, Llavorsi, tak, tak, duże miasto – podchwycił nagle pasterz.
– Gdzie? Powiedz, gdzie jest Llavorsi?
Pasterz i dziewczynka jednocześnie wskazali ręką kierunek, który według Markiza był północnym zachodem. Markiz zaczął orientować mapę.
– A więc musimy przejść rzekę i iść tam, prosto w tamtą stronę. Stary zaniepokoił się.
– Nie, panie, tamtędy nie idźcie. Chodźcie z nami do wsi i dalej do Llavorsi, ze wsi droga jest prosta.
– Dlaczego mielibyśmy zbaczać? Musimy iść najkrótszą drogą do Sierra del Cadi
– niecierpliwiła się Weronika.
– Nie, pani, tam nie ma drogi, a przełęcze są niebezpieczne. I w dolinie mieszkają smoki.
Weronika nie od razu zrozumiała.
– Smoki? Powiedziałeś „smoki”?
– Tak, pani, wielkie gady, jaszczurki ze skrzydłami.
Markiz roześmiał się.
– On ma rację. Chodźmy najpierw do tej wsi. Tam odpoczniemy i uzupełnimy zapasy.
Zeszli do małej osady, idąc ze starym i dziewczynką w dół strumienia. Stało tu kilka lichych domów, rozrzuconych w długiej i wąskiej dolinie, którą tworzyła rzeka. Domy były byle jakie, jakby nie zamieszkane. Bez zagród, bez pomieszczeń gospodarskich, bez drzew czy ogródków. Stary zaprosił ich do wnętrza jednej z chat. Było tu palenisko i kilka prymitywnie skleconych sprzętów. Czarnowłosa dziewczynka zakrzątnęła się koło ognia, a kiedy już zapłonął, usiadła zadowolona pod ścianą. Do chaty zaglądały ciekawie spierzchnięte, czerwone twarze kobiet. Zapłakało jakieś niemowlę. Stary wyszedł na chwilę i przyprowadził wysokiego, dorodnego młodego człowieka. Mężczyzna miał na imię Luis i mówił po francusku z tak dziwnym akcentem, że prawie niezrozumiale. Na tle wymizerowanych kobiet i dzieci wyglądał, jakby nie był stąd, jakby zabłąkał się w to zagubione w górach miejsce zupełnie tak jak Markiz i Weronika. Miał smagłą cerę i białe, zdrowe zęby. Patrzył na podróżnych odważnie czarnymi, błyskającymi oczami i za każdym razem jego wzrok ześlizgiwał się, może mimo woli, na Weronikę. Luis był przywódcą mieszkających tu ludzi, jakby nieformalnym wójtem. W tak trudnych warunkach życia nie liczyła się mądrość, tylko siła i wola przetrwania. Najważniejszy był instynkt, spryt i refleks. Dlatego Luisowi powodziło się dobrze. Na podstawie jakiejś niepisanej umowy wszystkie dobra wsi należały do niego. Także kobiety. Nie miał żadnej konkurencji. W osadzie oprócz kilkunastu kobiet mieszkało tylko czterech mężczyzn i żaden z nich nie mógł się równać z Luisem.
Luis rozmawiał z Markizem jak równy z równym. Poznał się na mapach i pomógł Markizowi zlokalizować miejsce, gdzie się znaleźli. Zrozumiał też zaraz, dokąd idą, i szybko wycofał się z propozycji wyruszenia z nimi jako przewodnik. Podobnie jak stary, mówił o smokach, a naciskany przez Markiza, zaczął się tłumaczyć niesprzyjającą porą roku. Lada dzień może spaść śnieg. Teren wokół źródeł rzeki, która na mapie Markiza zaznaczona była literą S, i gdzie zaczyna się łańcuch Sierra del Cadi, cieszył się złą sławą. Pogoda potrafi się tam zmienić w ciągu kilku chwil. Według słów Luisa, głębokie kaniony i rozpadliny pojawiają się tam jakby pod nogami idącego. Poza tym, mówił Luis, jest to jedno z ostatnich miejsc, gdzie żyją jeszcze smoki. Mówiąc o smokach, odwracał głowę i Markiz nie mógł dostrzec, czy w czarnych, przenikliwych oczach Hiszpana nie pojawia się kpina.
Poczęstowano ich owczym serem i plackami pieczonymi wprost na ogniu, za co musieli zapłacić tyle, ile za porządny posiłek w oberży.
Markiz nie był pewien, czy to miejsce jest dość bezpieczne, żeby zostawić tu Weronikę i Gauche’a. Bał się iść dalej sam. Te góry były inne, niż się spodziewał. Wystrzelały znienacka w niebo niby urągająca mu pięść. Ostre, czarne granie były kwintesencją obcości.
Weronika usnęła przed wieczorem na wiązce słomy w chacie. Czerwone refleksy ognia przydawały ostrości rysom jej twarzy. Ciężko oddychała przez usta. Gauche przycupnął koło niej i pilnował, żeby była przykryta.
Zaczęło się ściemniać niespodziewanie szybko. Markiz wyszedł o zmroku nad płynący przez wieś strumień i spoglądał tęsknym wzrokiem na wschód, w którego kierunku zamierzali jutro wyruszyć. Według jego rachuby od kanionu, gdzie miał stać klasztor, dzieliło ich dwa, trzy dni drogi. Luis nie słyszał o żadnym klasztorze albo po prostu nie chciał o nim powiedzieć. Markiz nie potrafił pozbyć się nieufności wobec tego sprytnego, pewnego siebie mężczyzny. Był jednak całkowicie pewien, że są już niedaleko. Czuł się niezwykle podniecony, zupełnie tak jak w dzieciństwie, kiedy czekał na powrót ojca z kolejnej podróży. Drżały mu ręce i nogi. Próbował opanować podniecenie, regulując oddech, tak jak to praktykowano w Bractwie. Zimne, ostre powietrze wciągane do płuc nie uspokajało jednak wewnętrznego rozedrgania. Niosło za to ze sobą pojedyncze smugi znanych zapachów: wilgotnych świerków, odpoczywającej ziemi, sierści zwierząt, obmywanego wodą kamienia. Nie było tam woni ludzi, ich ubrań, ich rzeczy, ognia ani dymu. Markiz poczuł, jak wracają mu siły. Odwrócił się twarzą na wschód, w stronę Księgi. Wiatr wiał z tamtej strony i przez chwilę Markiz wierzył, że przyniesie mu jej zapach. Węszył jak zwierzę, chwytając w nozdrza rozrzedzoną woń gór. Czuł już teraz wyraźnie, że z każdym oddechem wraca mu siła, a kiedy to sobie uświadomił, kiedy nazwał tę wzbierającą w nim siłę Mocą, ogarnęła go radość i wdzięczność, że oto jest znowu tu, gdzie powinien być, że strach i zwątpienie zostały mu wybaczone, i że stoi u drzwi prowadzących do Księgi. Dotknął czoła, ramion i piersi, upewniając się, że wśród tych zimnych, obcych gór jego ciało nadal jest żywe, ciepłe i pełne siły.