Выбрать главу

– Nie zostawiaj mnie tu – powiedziała Weronika z ciemności.

Chata była pełna czerwonego, pełzającego światła, bijącego od żaru ognia. Leżący obok śpiącego Gauche’a pies podniósł głowę i czujnie poruszył uszami.

– Nie zostawiaj mnie. Byłam tylko zmęczona. Czuję się już zupełnie dobrze i mogę iść.

Markiz szukał miejsca, żeby się położyć.

– Chodź do mnie – powiedziała cicho Weronika. – Obejmij mnie i przytul.

– Masz gorączkę. Jesteś cała rozpalona, pani – odpowiedział, odsuwając od siebie jej rękę. – Pójdę sam i wrócę najdalej za tydzień.

– Nie, proszę. Nie zostanę tu. Weź mnie ze sobą. Obiecuję, że już nie będę nic od ciebie chciała. Boję się tych ludzi, tych uwędzonych, strasznych kobiet i tego Luisa. Oni wszyscy nawet nie są ludźmi. To jakieś górskie małpoludy.

Markiz przypomniał sobie pełen ognia wzrok Luisa i ogarnęła go fala zazdrości. Ujrzał w wyobraźni jego potężne, zdrowe ciało podrygujące na bezbronnej Weronice. Zrobiło mu się gorąco z bezsilnego gniewu. Wziąć ją – to ryzykowne, jest zbyt słaba. Zostawić na pastwę tych dzikich ludzi – też niebezpieczne. Gauche byłby wątpliwym obrońcą.

– Weź mnie ze sobą, weź mnie – mamrotała Weronika.

– Dlaczego w ogóle mnie prosisz? Możesz wstać i iść. Proszę bardzo – powiedział ze złością.

Weronika zaczęła płakać. Najpierw cicho i żałośnie, potem coraz głośniej i bardziej histerycznie. Jej szloch rozhuśtywał się, jak to bywa u dzieci. Zlepione włosy opadały jej na twarz mokrą od łez i potu.

Markizowi zrobiło się przykro. Czuł się winny i nie widział sposobu, żeby cokolwiek mogło go od tej winy uwolnić. Był w prawdziwym potrzasku, nie miał wyjścia. Po raz pierwszy od wielu lat zachciało się i jemu płakać. Ujął w dłonie głowę Weroniki i przytulił do swojego brudnego surduta. Przepraszał dziewczynę szeptem, odgarniał jej włosy z czoła, ocierał łzy. Wrócił tam, skąd wydawało mu się, że wyszedł. Kilka godzin temu. Ale nie czuł żalu ani smutku. Była to raczej spokojna rezygnacja, płynąca ze zgody na wszystko, co się dzieje i co się jeszcze zdarzy. Głaskał Weronikę po włosach i zaplątywał w nich palce. Kiedy usłyszał spokojny, regularny oddech Gauche’a, delikatnie położył ją na wznak i wszedł w nią bez słowa. Poruszał się wolno i ostrożnie, czując ogarniające go powoli jej nienormalne gorąco. Z każdym ruchem schodził coraz głębiej i głębiej, jakby zmierzał do rozpalonego jądra ziemi. W dół i w dół. A potem ten żar objął go całego i odtąd Markiz już płonął, leżąc bez ruchu – strzępek życia zatrzaśnięty w potężnej skorupie ziemi.

18

Zostawili Luisowi jednego muła w charakterze zapłaty i w południe stracili wioskę z oczu.

Im dalej szli, tym bardziej zwalniali kroku. Może przyczyna leżała w niebezpieczeństwie górskich ścieżek albo we mgle, która wisiała nisko nad szczytami i sprawiała wrażenie, że są pod powierzchnią wody i, oddychając jakimś cudem, kroczą po morskim dnie. Mgła była tak gęsta, że dzień prawie niezauważalnie przeszedł w noc. Ściemniło się w ciągu kilku minut i dno morza zamieniło się w dno pełnego atramentu kałamarza.

Pierwszej nocy zatrzymali się w niewielkiej grocie i Weronika zaczęła majaczyć. Jej krzyki obudziły Markiza i Gauche’a. Mówiła gorączkowo, że chce się wykąpać, że musi wejść do wody. Wyrywała się i chciała gdzieś biec. Markiz przytrzymywał leżącą, a ona miotała się z taką siłą, że chwilami nie mógł sobie z nią poradzić. Potem nagle słabła i milkła, leżąc cicho z zapadniętymi oczyma. W takich momentach, kilka razy w ciągu nocy, Markiz z pomocą Gauche’a podawał jej chininę. Do świtu ataki gorączki osłabły, ale nie ucieszyło to Markiza. Przytrzymując Weronikę, wyczuł pod palcami dziwne zgrubienia i opuchliznę na jej szyi i pod pachami. Cofnął wtedy ze strachem ręce.

Całą tę noc Markiz uspokajał chorą, rzucającą się kobietę, żałując w ogóle, że los ich zetknął. Gdyby się nie spotkali, nigdy by się nie stało to, co Markiz wiedział, że się stanie. Siedząc przy Weronice i głaszcząc jej rozpalone czoło, uświadomił sobie bowiem jasno, że dziewczyna umrze. Poczuł wtedy suchość w ustach, a przez głowę przemykały mu oderwane, nic nie znaczące myśli. Gauche pilnował mizernego ognia i płakał bezgłośnie.

Tej nocy Weronice wydawało się, że jej ciało staje się wielkie jak góra, jak cały świat. Patrzyła na swoje dłonie z odległości setek mil, ogromne i potężne, na swoje paznokcie wielkości jezior. Gdy chciała nimi poruszyć, słuchały opornie, jakby jej wola potrzebowała czasu na przebycie tej odległości. Dziwiła się, poruszała wargami, które z grzmotem rozwierały czeluście ust. Jej rzęsy trzeszczały niby łamiące się drzewa, a kiedy brała głębszy oddech, powietrze ze świstem wichury wpadało w otchłań, którą teraz była. Jakiś ogromny ciężar przygniatał jej ciało. Tak musi się czuć ziemia, na której leży ciężkie, kamienne niebo. Jej własny głos dochodził do niej powoli, z daleka, jak huk burzy.

Próbowała zebrać swoje ciało w jedność i wtedy wywoływała lawinę. Kamienne, ciężkie bloki spadały jej na piersi i nie mogła już oddychać. Oblepiały jej skórę gorącą lawą, a potem twardniały w sarkofag. Chciała wzywać pomocy, lecz z jej ust skamieniały język dobywał odgłos – podobny do grzmotu leniwego pioruna. Wtedy nieruchomiała zrezygnowana, bo nie było przy niej nikogo tak silnego, żeby mógł ją uwolnić.

Z tego bezruchu płynęła ulga. Powoli wracała do własnych rozmiarów, do których przyzwyczaiła się przez trzy lata swojego życia. Ale ten proces nie zatrzymywał się. Postępował dalej, a ona robiła się coraz mniejsza. Otwierała oczy lalki i widziała nad sobą potężniejącą twarz mężczyzny. Chciała uchwycić się jego wzroku, ale mężczyzna umykał jej, ześlizgiwał się po niej, rosnąc wciąż jak nadmuchiwany rybi pęcherz. Stawała się cieńsza od włosa, od kartki papieru, od pajęczyny. Bała się, że gorący oddech potężniejącej wciąż twarzy zdmuchnie ją w jakąś szczelinę, z której ona nie potrafi się już wydostać. Była mniejsza niż najmniejszy okruch. Nikła i przestawała istnieć.

Rano jednak Weronika już całkiem oprzytomniała. Z trudem usiadła i zobaczyła śpiącego, skulonego przy niej Markiza. Gauche też się obudził i przyskoczył do niej, by ucałować jej rękę. Poprosiła o grzebień, ale i tak nie miała dość siły, żeby unieść ramiona na wysokość głowy. Gauche zrozumiał, o co chodzi, i zaczął rozczesywać jej włosy.

Markiz postanowił iść dalej sam. Wyjął z toreb resztki lekarstw i wzmacniających ziół, i podzielił je na porcje. Wolno tłumaczył Gauche’owi, jak ma je podawać chorej. Gauche kiwał potakująco głową. Weronika już o nic nie prosiła. Może nie chciała, a może nie miała siły wypowiadać słów. Patrzyła na Markiza wzrokiem psa, którego pan przywiązuje do drzewa w lesie i odchodzi.

– Weroniko – mówił Markiz powoli, jak do dziecka – przyniosę Księgę. Ona sprawi, że zaraz wyzdrowiejesz. Słyszysz mnie?

Skinęła głową. Przywiązał sobie do plecaka pudło na Księgę i ruszył. Szedł szybkim krokiem, kierując się prosto na wschód. W myślach starał się modlić, lecz słowa modlitwy nie znaczyły teraz tego co zwykle. Chciał poczuć się wolny. Marzył o tym od dawna: żeby iść na wschód, do Księgi, która jest już przecież w zasięgu ręki. Żeby modlić się po drodze i z każdym krokiem wybijać o skałę ten sam rytm, w którym kręciło się siedem niebieskich sfer. Żeby czystym umysłem kontemplować swoje nieubłagane zbliżanie się do Księgi. Ale teraz jego krok gubił się, a myśli, które miały być czyste na przyjęcie tajemnicy, pełne były wychudzonej postaci Weroniki, chorej kobiety, którą zostawił w grocie z chłopcem-niemową.