Выбрать главу

Po godzinie marszu Markiz nagle stanął, wahał się przez chwilę, po czym zawrócił. Znalazł ich tak samo, jak zostawił: chłopiec powolnymi ruchami rozczesywał kobiecie włosy.

– Ukryj rzeczy w grocie i pomóż mi ją posadzić na muła – zarządził Markiz.

Starali się iść szybko. Posuwali się brzegiem ponurej, zamglonej doliny, bardzo łagodnie wznoszącej się ku niebu. Weronika przysypiała, kładąc głowę na grzbiecie muła, jej nogi zaczepiały o wystające kamienie. Markiz popędzał zwierzę, wierząc, że Księga sprawi cud. Już widział wszystkich czworo powracających tą samą drogą: Weronikę zdrową, silną, idącą o własnych siłach, siebie w zielonym surducie, z Księgą w drewnianym pudełku, roześmianego Gauche’a i biegnącego przed nimi żółtego psa.

Markiz nic nie mówił, ale czuł, że od tej doliny dalej poprowadzi ich anioł. Wierzył w anioły. Widywał je w snach i modlitwach. Jako dziecko zobaczył drewnianą figurę anioła z piękną i gładką twarzą hermafrodyty, i odtąd już wiedział, że świat pełen jest sił, które przybierają dla oczu ludzi twarze takich istot. Wyczulił się na obecność i piękno aniołów. W ważnych i znaczących chwilach w życiu czuł delikatne poruszenia powietrza i wydawało mu się nawet, że słyszy szelest anielskich skrzydeł. Bo niewątpliwie anioły miały skrzydła. Machały nimi powoli i dostojnie, przelatując przez świat, i zjawiały się zawsze tam, gdzie ludzie przez modlitwę, cierpienie, miłość czy nawet zwykłe zagapienie dotykali podwojów innego świata. Kiedy oczy zasnuwały się bez powodu smutkiem albo nieokreśloną tęsknotą, kiedy zwykła przestrzeń wydłużała się w nieskończone labirynty, kiedy czas wirował, a potem stawał w miejscu, wtedy Markiz był pewien, że gdzieś w pobliżu przelatuje anioł.

Dlatego, natchniony nagłym optymizmem, postanowił, że będą szli także w nocy, ale kiedy wspięli się na przełęcz zamykającą dolinę wąskim przejściem, musieli się zatrzymać. Dalej droga prowadziła stromym górskim grzbietem, ledwie widoczną ścieżką.

Było już dobrze po północy, kiedy stanęli. Markiz zdecydował, że nie warto się kłaść. Zresztą wszystkie potrzebne rzeczy zostawili w grocie. Usiedli więc we trójkę na mizernej, zeschniętej trawie. Markiz oparł o siebie Weronikę i trzymał rękę na jej czole. Było chłodne i wilgotne. Siedzieli tak w milczeniu kilka godzin, czekając na świt. Tylko Gauche wtulił się w swojego psa i usnął. Niebo przejaśniało się i wzeszedł pucołowaty, pełen sił księżyc.

Kiedy od wschodu zaczęło szarzeć, usłyszeli z boku szelest wielkich skrzydeł. To jakiś potężny ptak zerwał się nagle z gniazda do lotu. Przestraszony pies zaszczekał niepewnie.

– Czy to był smok? – zapytała Weronika słabo.

– To mógł być anioł, który nas prowadzi – odpowiedział Markiz i przytulił ją mocniej.

Weronika umarła, zanim słońce uwolniło się z pęt poszarpanego górskimi szczytami horyzontu.

Położyli ją na wznak i przykryli derką. Leżała nieruchoma, nagle mała i drobna, zaplątana w suknię, derkę i swoje włosy – kupka ludzkiego ciała. Markiz siedział przy niej z kamienną twarzą, póki Gauche nie odszedł kopać grobu. Wtedy Markiz położył się obok i próbował płakać. Ale nie znalazł w sobie ani rozpaczy, ani bólu, ani nawet smutku. Jego ciało zesztywniało i zobojętniało, a przez to było – niczym maszyna – wolne. Uniósł rękę i końcami palców zaczął wodzić po twarzy i ciele kobiety, którą jeszcze wczoraj posiadał. Ale Weronika teraz już nie była podobna do siebie. Jej skóra wyglądała jak przysypana popiołem, nos zrobił się ostry i celował w niebo. Usta, blade i zaciśnięte, wyglądały tak, jakby nigdy nie potrafiły się otworzyć, jakby były zarośnięte od wewnątrz niewidzialną błoną. Markiz zobaczył też, że włosy przy skórze nie są już ciemne, takie, do jakich się przyzwyczaił, ale mają niepokojąco obcy, pomarańczoworóżowy kolor łuskanej soczewicy.

Gauche nie zdołał wykopać dołu. Pod cienką warstwą nawianej przez wiatr ziemi była lita skała. Naznosił więc kamieni, ale nie śmiał położyć pierwszego. Usiadł w kucki przy nogach ciała i patrzył na zniszczone trzewiki Weroniki. Z oczu płynęły mu łzy, najpierw ciurkiem, a potem coraz wolniej, wysychającym, brudnym szlakiem. Nie niepokoiło go zachowanie Markiza. Spodziewał się jednak słów. Jakichś ważnych wyjaśnień, wyznań, nawet zaklęć. Przecież Markiz był władcą słów, a tu były potrzebne słowa. Powinien nazwać to nagłe odejście, wytyczyć drogę, oswoić bezruch i zmianę rysów twarzy tej kobiety, i pozwolić pójść dalej. Gauche patrzył z nadzieją na Markiza, lecz ten tylko wodził drżącymi palcami po podartych koronkach sukni. Z góry na dół, z dołu do góry, zatrzymując się na szwach i halkach, na fałdach i mankietach. W gardle Gauche’a zabulgotała ślina i łzy.

Nie ruszyli się do wieczora. Słońce przeszło na drugą stronę gór. Gauche przygotował posiłek, i podzielił go na trzy równe części między Markiza, siebie i psa. Markiz nawet nie spojrzał na jedzenie. Siedział wpatrzony w koniuszki swoich palców przesuwających się po sukni i skórze Weroniki. Gauche mu nie przeszkadzał. Był przekonany, że Markiz się modli. Zajął się mułami, rozbił prowizoryczny obóz. Z wyschniętych kępek traw rozpalił małe ognisko, oszczędzając szczap drewna. Całe popołudnie poszukiwał wody, ale nie znalazł źródła. Napoił siebie i zwierzęta wodą z kończących się zapasów. Usnął zaraz po zachodzie słońca, mając przed oczyma pochylone nad Weroniką ciało Markiza w przybrudzonym, zielonym surducie.

Obudził go hałas. Markiz znosił kamienie i układał je w kopiec nad ciałem Weroniki. Kiedy skończył, chwiejnym i niepewnym krokiem ruszył na wschód, nie oglądając się na chłopca.

19

Szli do zmierzchu, ciągnąc za sobą zniechęconego muła. Markiz nie odzywał się słowem. Gauche zaglądał w jego zaciętą, pobladłą twarz, chcąc pochwycić jego spojrzenie. Pragnął wyjaśnień, bo sądził, że zaraz zawrócą i zabiorą spod kamieni Weronikę. Nie rozumiał, dlaczego zostawili ją tak bardzo samotną na szczycie góry. Co jakiś czas przystawał z psem i mułem, i czekał, aż Markiz to zauważy i wróci do niego. Ale wyglądało na to, że Markiz w ogóle go nie dostrzega. Szedł pochylony, wpatrzony w ziemię, zawzięty i głuchy.

Kiedy zaczęło się ściemniać, zziębnięty i zdesperowany chłopiec rozkulbaczył muła i rozpalił ogień. Nie miał siły iść dalej. Wiatr ucichł i ogień płonął jasnopomarańczowym blaskiem, dając namiastkę domu. Od kiedy weszli w góry, pies Gauche’a zaczął polować. Teraz przyniósł w zębach małego gryzonia, może świstaka, może szczura, i kłapiąc szczękami, zabrał się do swojej wieczerzy. Gauche też zgłodniał. Gdy rozgrzał się trochę przy ogniu, zaczął szperać po zawiniątkach i wyszukiwać resztki zapasów. Znalazł suszone figi, w które zaopatrzył ich Delabranche. Włożył sobie garść fig do ust i żuł powoli, patrząc w ogień. Nagle drgnął i wystraszony podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska stał Markiz. Silnie dygotał na całym ciele. Gauche spotkał jego wzrok i przestraszył się, bo nie było w nim nic znajomego.