Выбрать главу

Jak wiadomo, ewolucja to albo masowe zażeranie się silniejszych słabszymi, czyli zoocyd, albo zmowa słabszych, co się biorą do silniejszych od środka, czyli pasożytnictwo. Moralnie w porządku są tylko rośliny zielone, ponieważ żyją na własny rachunek ze słonecznego konta. Obmyśliłem tedy chloro filizację wszystkiego, co żywe, a w szczególności ustaliłem — człowieka ulistnionego. Ponieważ tym samym opustoszyłem brzuch, przeniosłem tam odpowiednio powiększony układ nerwowy, oczywiście nie robiąc tego wszystkiego bezpośrednio, boż miałem do dyspozycji zaledwie jeden elektron. Ustanowiłem po prostu, porozumiawszy się z profesorem, jako fundamentalne prawo ewolucji, co miała zajść w Nowym Niezadłużonym Kosmosie, regułę przyzwoitego postępowania każdego życia względem wszystkich innych. Obmyśliłem też o wiele bardziej estetyczne ciało, subtelniejszą płciowość i wiele innych usprawnień, których nawet nie będę wyliczał, bo mi się serce krwawi przy wspominaniu tych planów. Dość na tym, że w ostatnich dniach września mieliśmy już gotowe Działo Światostwórcze i jego elektronowy nabój. Trzeba było jeszcze pewnych bardzo skomplikowanych obliczeń, którymi zajął się profesor z asystentami, ponieważ naprowadzanie na cel w czasie (a raczej tuż, tuż poza czasem) przedstawiało operację wymagającą najwyższej precyzji.

Czy nie powinienem był siedzieć na miejscu, bacząc na wszystko jak uwiązany, przez wzgląd na niesamowitą odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała? Cóż, kiedy zapragnąłem odpoczynku… i wyjechałem do małej miejscowości kąpielowej. Wstyd powiedzieć, lecz wyznam jednak: komary dały mi się mocno we znaki, spuchłem i przez to marzyłem wręcz o chłodnych morskich kąpielach. I przez te przeklęte komary właśnie… ale nie mam prawa zwalać na nic i na nikogo własnej przewiny. Przed samym wyjazdem doszło między mną a jednym ze współpracowników profesora do tarć. Właściwie nie był to nawet współpracownik Razgłaza, lecz zwyczajny laborant, tyle że jego rodak, niejaki Alojzy Kupa. Osobnik ów, którego zadaniem była piecza nad przyrządami laboratoryjnymi, ni z tego, ni z owego zażądał, aby na listę Stwórców Świata on też został wciągnięty, bo, mówił, gdyby nie on, toby kriotron nie działał jak należy, a gdyby kriotron nie działał, toby się elektron nie zachował właściwie… itd. Wyśmiałem go oczywiście, on zaś niby to zrezygnował z bezzasadnych uroszczeń, w istocie jednak jął knuć w sekrecie własne plany. Sam nic sensownego zrobić nie mógł, lecz zmówił się z dwoma przygodnymi znajomkami, którzy kręcili się koło bombajskiego Instytutu Badań Jądrowych licząc na to, że znajdą tam ciepłą posadkę. Byli to Niemiec Ast A. Roth oraz pół Anglik, pół Holender Boels E. Bubb.

Jak wykazało przeprowadzone poniewczasie śledztwo, A. Kupa wpuścił ich nocą do laboratorium, a reszty dokonała opieszałość młodszego asystenta prof. Razgłaza, niejakiego magistra Serpentine'a. Pozostawił on na biurku klucze od kasy pancernej, co ułatwiło intruzom zadanie. Serpentine tłumaczył się potem chorobą, przedstawiał świadectwa lekarskie, lecz cały Instytut wiedział, że ten niedowarzony młokos miał aferę miłosną z pewną mężatką, niejaką Ewą A., i wprost pełzając u jej stóp przy konkurach stracił z oczu obowiązki służbowe. Kupa zaprowadził wspólników do sali z aparaturą kriotronową, wyjęli z niej pojemnik Dewara, z niego zaś futerał mieszczący bezcenny nabój i dokonali swych niecnych „poprawek” parametrycznych, których skutki każdy może oglądać do woli, jeśli się tylko rozejrzy po tym koszmarnym świecie, w jakim żyjemy. Tłumaczyli się później na wyścigi, twierdząc, że mieli „jak najlepsze intencje” i liczyli też na sławę (!!), zwłaszcza ponieważ było ich trzech.

Też mi Trójca! Jak musieli zeznać pod naciskiem dowodów i w ogniu krzyżowych pytań, podzielili się pracą. Ast A. Roth, ongiś student Getyngi (ale sam Heisenberg wyrzucił go z asystentury za wkładanie zdjęć pornograficznych do spektrografu Astona), „zajął się” fizyczną stroną Stworzenia i uczciwie ją spaprał. To przez niego tak zwane słabe oddziaływania nie zgadzają się z silnymi i nawala symetria praw zachowania. Każdy fizyk w lot chwyci te moje słowa. Tenże Roth, popełniwszy błąd w zwykłym dodawaniu, doprowadził do tego, że nabój elektronu, gdy się go obecnie oblicza, uzyskuje wielkość nieskończoną. Przez tego bałwana nie można też odnaleźć nigdzie kwarków, jakkolwiek z teorii wynika, że powinny być! Nieuk, zapomniał zrobić poprawkę w formule dyspersji! Również i to, że interferujące elektrony w żywe oczy zaprzeczają logice, jest jego „zasługą”. I pomyśleć, że dylemat, nad którym Heisenberg łamał sobie głowę przez całe życie, sprokurował mu jego najgorszy i najgłupszy uczeń!

Zresztą dopuścił się on występku jeszcze znacznie cięższego. Mój plan Stworzenia przewidywał reakcje jądrowe, bo wszak bez nich nie byłoby promienistej energii gwiazd, lecz skasowałem pierwiastki grupy uranowej, żeby ludzkość nie mogła wyprodukować bomb atomowych w połowie XX wieku, to jest przedwcześnie. Miała owładnąć energią nuklearną tylko jako syntezą jąder wodorowych w hel, a ponieważ to jest trudniejsze, odkrycia nie można się było spodziewać przed wiekiem XXI. A. Roth wprowadził jednak uranidy na powrót do projektu. Niestety nie dało mu się udowodnić, że działał powodowany przez agentów pewnego imperialnego wywiadu, co łączyło się z planami militarnej supremacji… ale właściwie i tak należałby mu się proces z oskarżenia o ludobójstwo, bo gdyby nie on, nie zbombardowano by japońskich miast w II wojnie światowej.

Drugi „specjalista” z tej dobranej trójki, E. Bubb, ukończył kiedyś studia lekarskie, lecz odebrano mu prawo praktyki za liczne wykroczenia. Ten „zajął się” stroną biologiczną i odpowiednio ją „udoskonalił”. Co do mnie, rozumowałem następująco: świat jest, jaki jest, a ludzkość zachowuje się, jak się zachowuje, ponieważ wszystko to powstało sposobem przypadkowym, więc byle jakim, z okazji naruszenia praw fundamentalnych. Wystarczy zastanowić się chwilę, aby dojść do wniosku, że przy takich warunkach mogło być nawet jeszcze gorzej! Decydowała przecież loteria — skoro „Stwórcą” był fluktuacyjny kaprys nicości, która potwornie i koszmarnie zadłużyła się, rozdymając bez sensu i planu Metagalaktyczną bańkę!

Uznałem wprawdzie, że pewne cechy Kosmosu można pozostawić, przy właściwych retuszach i korekturach, toteż dopracowałem sumiennie, co należało. Lecz co się Człowieka tyczy, a, tutaj byłem już skrajnie radykalny. Zastaną paskudę przekreśliłem od jednego zamachu. Wspomniana wyżej liściastość, zastępująca owłosienie ciała, służyłaby urzeczywistnieniu nowej etyki życia, lecz panu Bubbowi ważniejsze wydały się włosy, ponieważ, uważacie, „było mu ich szkoda”. Ze to można takie ładne plerezy, bokobrody i inne sierściane zakrętasy z nich układać. Tu — nowa solidarystycznohumanistyczna moralność, a tam — walory, dające się mierzyć tylko fryzjerskim kanonem! Zapewniam was, żebyście się nie poznali, gdyby nie p. Boels E. Bubb, który na powrót wkopiował w elektron z kasety wszystkie szkaradzieństwa, jakie dostrzegacie u siebie i u innych.