Выбрать главу

Osborne Blatch mówi, że szedł, żwawo wymachując parasolem niczym laską trzcinową, gdy wydało mu się, że słyszy czyjś głos. Mówi, że za pierwszym razem nawet sam w myślach użył słowa „wydało się”, ponieważ choć głos ten zdecydowanie był dźwięczny i melodyjny, to całkowicie brakowało mu siły.

Głos szeptał:

— Hej, kolego! Chodź no tu!

Odwrócił się zaciekawiony i zlustrował gruzy po prawej stronie. Z budynku, który tam stał, została tylko część głównego wejścia. Ponieważ naokoło wszystko było płaskie, niemożliwe, aby gdzieś stał człowiek.

Ale gdy tak patrzył, znowu usłyszał ten głos. Pobrzmiewał tonem spiskowca i trochę się niecierpliwił.

— Chodź no tu, kolego. No, chodźże tu!

— O co… hm… o co panu chodzi? — spytał ostrożnie, jak nakazywało dobre wychowanie, i podszedł bliżej, wpatrując się w miejsce, skąd dobiegał głos. Jasno oświetlona ulica za plecami, podobnie jak ciężki, staromodny parasol ściskany w ręku, sprawiły — jak powiedział — że poczuł się pewniej.

— Chodź no tu. Coś ci pokażę. No, chodź!

Stąpając ostrożnie po ruchomych cegłach przysypanych śmieciami, pan Blatch dotarł do małej dziury obok zrujnowanego wejścia. Wypełniał ją właśnie L’payr, czyli, zgodnie z pierwszym nasuwającym się człowiekowi skojarzeniem, mała, błotnista kałuża szkarłatnego płynu.

Winien ci jestem, Hoy, pełne wyjaśnienie — a dokumenty, które wysyłam, w pełni je poprą — mianowicie ani przez chwilę pan Blatch nie wziął tej kleistej szaty za skafander ani nie zauważył statku kosmicznego, który L’payr ukrył w ruinach, w dodatku rozrzedzając go do zwykłej nadprze-strzennej konsystencji.

Mimo że człowiek ten, obdarzony niezłą wyobraźnią i prężnym umysłem, natychmiast uświadomił sobie, że napotkana istota pochodzi spoza Ziemi, jednak brakowało mu technicznych środków wyrazu, aby zrozumieć fakt istnienia i naturę naszej cywilizacji. Dlatego przynajmniej w tym punkcie nie nastąpiło zagrożenie karą pogwałcenia Statutów Międzygwiezdnych, paragraf 2607193 wraz z poprawkami od 126 do 509.

— Co masz mi do pokazania? — spytał uprzejmie pan Blatch, spoglądając na szkarłatną kałużę. — I skąd jesteś, jeśli można wiedzieć? Z Marsa? Wenus?

— Słuchaj, kolego, wiesz, czego ci trzeba, to nie zadawaj głupich pytań. Zobacz, mam coś w sam raz dla ciebie. Pie-przny towar. Naprawdę pieprzny.

Umysł pana Blatcha, nie obawiając się już, że jego właściciel zostanie napadnięty i okradziony przez miejscowego bandytę, którego na początku sobie wyobraził, oddał się na chwilę wspomnieniu sprzed paru lat, z wycieczki za granicę. Była taka uliczka w Paryżu i ten niski Francuz o twarzy szczura, w wytartym swetrze…

— I cóż by to miało być? — spytał. Nastąpiła przerwa, w czasie której L’payr analizował nowe wrażenia.

— Aaaa — odezwał się głos z kałuży. — Pokażę M’sieu coś, co M’sieu się bardzo spodoba. Niech M’sieu podejdzie trochę bliżej.

M’sieu, jak wiemy, podszedł trochę bliżej. Wtedy kałuża wzburzyła się pośrodku, wyciągając nibynóżkę, w której tkwiły płaskie, kwadratowe przedmioty, po czym szepnęła chrapliwie:

— Phoszę, M’sieu. Osthe obhazki.

Choć Blatch był więcej niż trochę zaszokowany, uniósł tylko pytająco brwi i rzekł:

— Hm? No, no!

Przełożył parasol do lewej ręki i biorąc po jednym podawane mu zdjęcia, oglądał je kilka kroków dalej, gdzie światło latarni było silniejsze.

Kiedy dotrą wszystkie dowody, będziesz mógł sam zobaczyć, Hoy, jak wyglądały. Tanie odbitki, obliczone na wzniecanie najniższych instynktów u ameboidów. Gtetanie, jak pewnie słyszałeś, rozmnażają się drogą prostego, bezpłciowego podziału, ale tylko w obecności roztworu soli — a chlorek sodu jest stosunkowo rzadki w ich świecie.

Pierwsze zdjęcie pokazywało nagą amebę, grubą i pełną wodniczek pokarmowych, pluskającą się leniwie i bezkształtnie na dnie metalowego zbiornika w stanie całkowitego relaksu, jaki poprzedza rozmnażanie.

Drugie było takie samo, z tym że po ścianie zbiornika zaczyna spływać strużka słonej wody i kilka nibynóżek wyciąga się ku niej badawczo. Żeby nie zostawić nic dla wyobraźni, w prawym górnym rogu nadrukowano schemat cząsteczki chlorku sodu.

Na trzecim zdjęciu Gtetanin w uniesieniu kąpał się w roztworze solnym, z ciałem nadętym do maksimum, wysunąwszy dziesiątki nibynóżek, po których przechodziły dreszcze. Duża część chromatyny już się zgromadziła w chromosomach wokół równika jądra. Dla ameby było to zdecydowanie najbardziej podniecające zdjęcie z całego zestawu.

Czwarte pokazywało, jak jądro dzieli się na zestawy bratnich chromosomów — na piątym natomiast podział na jądra zakończył się, dwa małe jądra rozeszły się ku przeciwległym końcom rozmnażającego się organizmu i cała cytopla-zma zaczęła zwężać się w okolicy środka ciała. Na szóstym dwaj pochodzący z podziału Gtetanie po zaspokojeniu żądzy wynurzali się leniwie ze zbiornika słonej wody.

Jako miarę zepsucia L’payra pozwól, że opowiem ci to, co usłyszałem od policji gtetańskiej. Nie tylko handlował tym towarem wśród nieletnich Gtetan, ale wmawiał im jeszcze, że to on sam robił zdjęcia i że modelem był jego rodzony brat — czy też może siostra? W każdym razie chyba jego jedyny krewny? Ten przypadek zawiera wiele, wiele budzących wątpliwości aspektów.

Blatch oddał ostatnie zdjęcie L’payrowi i rzekł:

— Tak, kupiłbym ten zestaw. Ile?

Gtetanin podał swoją cenę w postaci potrzebnych mu związków chemicznych dostępnych w laboratorium chemicznym w szkole, gdzie uczył Blatch. Wyjaśnił szczegółowo, w jakiej postaci są mu potrzebne, jak mają być przygotowane, i ostrzegł Blatcha, aby nikomu nie mówił o spotkaniu z L’payrem.

— Inaczej, kiedy M’sieu tu przyjdzie jutho, nie będzie obhazków, nie będzie mnie, a M’sieu nie będzie miał nic za swoje stahania. Comprenez?

Wydaje się, że Osborne Blatch nie miał większych kłopotów z dostaniem i przygotowaniem towaru, za który L’payr tak nisko zapłacił. Powiedział, że w kategoriach jego świata były to ilości śladowe, które nie kosztowały go prawie nic. Bo na dodatek, jak to zawsze robił w przypadku używania szkolnych zasobów do własnych eksperymentów, skrupulatnie zwrócił pieniądze do kasy laboratorium. Ale przyznaje, że zdjęcia były tylko małą częścią tego, co spodziewał się wydobyć z ameboida. Oczekiwał, że gdy nawiążą przyjazne stosunki handlowe, dowie się, z jakiej części Układu Słonecznego przybywa ta istota, jak wygląda jej świat i tym podobne sprawy, w zrozumiały sposób interesujące przedstawiciela cywilizacji będącej w ostatniej fazie Dyskretnego Nadzoru.

Jednakże gdy tylko transakcja doszła do skutku, L’payr go oszukał. Gtetanin polecił Blatchowi przyjść następnego dnia, kiedy będzie miał więcej czasu, żeby podyskutować o Wszechświecie. I oczywiście, gdy tylko Ziemianin odszedł ze zdjęciami, L’payr załadował paliwo do konwerterów, poczynił konieczne przestawienia w jego strukturze atomowej i mając do dyspozycji pełną moc napędu nadprzestrzenne-go, odleciał jak rilg z Gowkuldady.

O ile nam wiadomo, Blatch przyjął to oszukaństwo z filozoficznym spokojem. W końcu przecież miał zdjęcia.

Gdy moje biuro SP dostało wiadomość, że L’payr opuścił Ziemię i udał się w kierunku Grupy Herkulesa M13, nie zostawiając po sobie żadnego dostrzegalnego uszczerbku praw ziemskich ani żadnych wyrobów technicznych, wszyscy odetchnęliśmy z wdzięcznością. Sprawę usunięto z teczki PIERWSZORZĘDNEJ WAGI — WYMAGANA OSTROŻNOŚĆ CAŁEGO PERSONELU i umieszczono w kategorii NIE ROZSTRZYGNIĘTE — MOŻLIWE UKRYTE SKUTKI.