Выбрать главу

Pewnie, pisząc o braniu przez lekarzy kopertówek krzywdzi się jakąś grupę tych, którzy przypadkiem nie biorą – i tak dalej, nie dłużmy listy przykładów. Ale na ogólną ocenę polityków pracują ci, którzy są najskuteczniejsi i odnoszą największe sukcesy, a dążenie do sukcesu wymaga podporządkowania się właśnie takim a nie innym regułom. A to z kolei wynika z takich a nie innych oczekiwań, jakie ma wobec swoich polityków społeczeństwo. Lepper jest jaki jest, bo trafnie zanalizował mechanizmy sukcesu swoich poprzedników i skopiował je w udoskonalonej formie – i baw się teraz w kombinowanie, czy pierwsze było jajo, czy kura, to znaczy, czy tacy ludzie nami rządzą, bo lepszych od nich polactwo zmiotło ze sceny politycznej, czy też polactwo tak zdurniało, bo od piętnastu lat jest przez kolejne ekipy władzy i opozycji karmione kłamstwami, populistycznymi bredniami i zwykłą głupotą?

Nie będę się w to wdawał. Robię unik, do którego mam prawo jako felietonista, i zwracam uwagę Drogiego Czytelnika, jakiego znaczenia nabrało w polszczyźnie przez ostatnich piętnaście lat samo słowo „polityczny”. „To są polityczne zarzuty”, broni się każdy prominent oskarżony o przekręty, i ma to znaczyć tyle, co zarzuty fałszywe, sfabrykowane, oszczercze, stanowiące element jakiejś brudnej, personalnej rozgrywki. „To była polityczna nominacja”, pisze gazeta i wszyscy wiedzą, że znowu nominowano na ważne stanowisko ignoranta, tylko dlatego, że jest czyimś kolesiem. „Decyzja polityczna” nie oznacza u nas wcale, jak w cywilizowanym świecie, decyzji zasadniczej, określającej, jaką wizją świata będzie się kierować władza w konkretnych przypadkach – tylko decyzję nie mającą merytorycznego uzasadnienia, podjętą w interesie koterii, a nie ogółu.

Mówimy partia, a w domyśle – sitwa. Tak polactwo widzi politykę, i, co ciekawsze, taką ją w gruncie rzeczy akceptuje. Nie gębą, ale konkretnymi decyzjami, zgodnie z wieloletnim przyzwyczajeniem, że w tym kraju rozsądny człowiek co innego mówi, a co innego robi. Ciekawą zmianą, jaką przyniosły ostatnie lata, jest znacznie większe niż kiedykolwiek zainteresowanie mieszkańców naszego kraju osobistym wstępowaniem do partii politycznych. W początkach bowiem ustrojowych przemian liderzy byłej opozycji, mając wciąż w umysłach te legendarne dziesięć milionów obywateli, które pono należały do NSZZ po sierpniu 1980, byli przekonani, że jeśli tylko utworzą partię, to z punktu stanie się ona partią masową – i strasznie się nacięli. Nic podobnego nie nastąpiło. Do neo-Solidarności, która na mocy układu Okrągłego Stołu była zupełnie nowym, od zera rejestrowanym związkiem, a nie tą „Solidarnością” sprzed lat dziewięciu, nie chciała wstąpić nawet jedna piąta tego, co dawniej (jeśli tych dziesięć milionów było prawdą – ale niech to sprawdzają historycy), choć członkostwo w związku zawodowym dawało profity. Postsolidarnościowe partie właściwie zawsze pozostawały kadłubkami, przyciągającymi jedynie garść pasjonatów pracy społecznej i urzędników administracji publicznej, bo tak się niefortunnie złożyło, że powstawały one „od góry”, zakładane przez polityków rządzących. PSL twierdziło wtedy, że ma kilkadziesiąt tysięcy ludzi, rachując po starych kwitach wszystkich, którzy się nie wypisali, ale gdyby uwzględnić tak minimalny przejaw partyjnej aktywności, jak płacenie składek, liczbę tę na pewno trzeba by poważnie zredukować.

Łezka mi się zakręciła w oku, gdy z jakiejś zawodowej przyczyny – nie pamiętam już, do czego konkretnie było mi to potrzebne – musiałem liznąć odrobinę wiedzy o organizacjach społecznych w przedwojennej Polsce. Boże mój, wynika z tego, że co drugi Polak wówczas gdzieś należał, a wśród tych z górnej półki – każdy do kilku stowarzyszeń i organizacji jednocześnie. Jak w Ameryce! Różne towarzystwa gimnastyczne, ziemiańskie, przemysłowe, rolnicze, edukacyjne, kółka i komitety, stowarzyszenia krzewienia tego albo tamtego, robotnicze uniwersytety, spółdzielnie, związki, akcja katolicka, ligi na rzecz i przeciwko… Partie polityczne były w tym wszystkim tylko emanacją potężnych, spontanicznych ruchów społecznych, zakorzeniały się w dziesiątkach i setkach mniejszych i większych organizacji, prowadzących w duchu endeckim, ludowym czy socjalistycznym codzienną, przyziemną, potrzebną prostym ludziom działalność.

Po pół wieku socu czyta się o tym jak o Żelaznym Wilku – wszystko zostało zniszczone, zdeptane, rozpędzone, a ludziska pozaganiani każdy do swojej zagrody, w której siedzi, szczerząc nieufnie kły na wszystkich dookoła i usiłuje się nie wychylić, bo jak się kończy wychylanie, wiadomo. Problem nie na tym nawet polega, że całą tę infrastrukturę, która zamieszkujących pewien obszar i używających tej samej mowy tubylców przemienia w społeczeństwo, tak brutalnie komuniści zniszczyli, ale na tym, iż wcale ona nie odrasta. Bo wydaje się nikomu niepotrzebna. Kto, poza garstką nawiedzonych, działa u nas społecznie? Kto by chciał wiązać się z sąsiadami w jakąś kooperatywę czy spółdzielnię, na jakich opiera się całe rolnictwo Niemiec i Francji? Dzięki takim kooperatywom tamtejsze chłopstwo nie klnie na zawyżających ceny pośredników, bo samo trzyma w garści hurt swoich wyrobów. Ale dzisiejszy polski chłop woli raczej kląć, niż pogodzić się z myślą, że zarobi na nim sąsiad, a peeselowska nomenklatura z SKR-ów wręcz się przed powrotem autentycznej spółdzielczości broni rękami i nogami, bo uczyniłoby to ją całkowicie zbędną.

Zresztą, znam historię pewnego młodego, energicznego sadownika, który usiłował rozkręcić kooperatywę i sprzedawać jabłka do Anglii – zainteresowanie owszem, ceny całkiem niezłe, tylko jeden warunek, że pakowane do skrzynek jabłka mają być przebrane pod względem jakości i rozmiarów. Ale gdzie tam chytremu chamusiowi przetłumaczysz: miałby wyrzucać, rezygnować z paru groszy więcej, tylko dlatego, że zgnite? A upchnie jakoś, przecież nie sprawdzą, który konkretnie z uczestników interesu podrzucił zgniłka. Anglicy rzeczywiście nie sprawdzali, po prostu, kiedy raz i drugi dostali skargi od swoich klientów, kazali się całować w zaplecze i tak się cała historia skończyła. Ten facet już na pewno drugi raz nie będzie kombinować, żeby cokolwiek wspólnie z innymi rozkręcać – i na pewno nie znajdzie zbyt wielu naśladowców.

Polactwo przez pół wieku było brutalnie karane za każdy przejaw społecznego instynktu, za solidarność, współpracę, inicjatywę – a nagradzane za barani posłuch i bierność. Przez cały ten czas sączono mu w uszy, że wolno ewentualnie upominać się o „bolączki”, ale o sprawy poważne, prawdziwe, dotyczące wszystkich, to ani się waż! Nawet w sferach, od których z samej ich natury należałoby wymagać większej publicznej aktywności, pokutowała moda na szpan „nie zawracajcie mi głowy polityką” (za peerelu „polityką” było, hasłowo, wszystko, co się nie podobało partii) czy „phi, dla mnie Tygodnik Mazowsze to taka sama prymitywna indoktrynacja jak Trybuna Ludu”. Czegóż chcieć od pańszczyźnianych, u których socjalistyczna tresura dokładała tylko swoje do bierności i nieufności zapisanej w genach?

Zgodnie z „prawem Ziemkiewicza” finansowanie partii politycznych w końcu wzięło na siebie państwo (żadna zakichana łaska, zważywszy, że robi to za nasze pieniądze), bo sami obywatele nie potrzebują ich ani za grosz. Tych, którzy gotowi byli się zapisać, liczyło się kiedyś na palcach jednej ręki, ale gotowych zapłacić naprawdę groszowe składki była wśród nich średnio połowa. Podobna niechęć płatnicza charakteryzowała członków związków zawodowych – dać się ewentualnie skrzyknąć na jakiś strajk, to owszem, ale tylko w sprawie „bolączek” naszej firmy. To nie jest Ameryka, gdzie wsparcie datkiem kampanii wyborczej bliskiego sercu kandydata czy to do Rady Szkolnej, czy do Białego Domu, jest gestem oczywistym. Tu demokracja jest czymś obcym, zadekretowanym. Ma być, to niech sobie będzie, ale mnie nic do tego. Partie polityczne z niczego tu nie wyrastają, przypominają grupki spadochroniarzy zrzuconych w jakiś zupełnie sobie obcy kraj – i same zwykle traktują ten kraj jak podbity, łupiąc go po zwycięskiej kampanii bez cienia skrupułów, a tubylcy w najlepszym wypadku okazują im obojętność, uważając za zło konieczne.

*

Nawiasem mówiąc, jak niesamowicie powoli zmienia się ludzka mentalność – a żeby być ścisłym, nie zmienia się w ogóle, tylko biologia sprawia, że po jakimś czasie ludzie ukształtowani na nowszy sposób zaczynają mieć statystyczną przewagę – miałem okazję dobitnie przekonać się podczas zbierania podpisów pod „społecznym projektem konstytucji”, firmowanym przez „Solidarność”. Z tym projektem to był zresztą osobny kryminał; napisali go naprawdę dobrzy konstytucjonaliści, po czym jakieś młotki z komisji krajowej „poprawiły” projekt, wpisując do niego przywileje dla siebie jako zawodowych związkowców. W efekcie wyszedł żałosny knot, nie nadający się na konstytucję państwa w najmniejszym stopniu, przeciwko czemu eksperci nie odważyli się zresztą publicznie zaprotestować. W końcu związkowcy po pierwsze uosabiali Lud, więc musieli mieć rację, a po drugie stanowili „realną siłę polityczną”, czyli mieli rację w dwójnasób – podczas gdy eksperci byli tylko jakimiś tam inteligencikami, za którymi nikt poważny nie stał.

Tak czy owak, sprawa wzięła w łeb bynajmniej nie z tego powodu. Pod owym projektem zamierzano zebrać jakieś dziesięć – piętnaście milionów podpisów i przytłoczyć nimi zdominowany przez SLD-PSL parlament. Rzecz wydawała się zupełnie realna. Centroprawica wypadła wtedy z parlamentu nie tyle z niechęci wyborców, co poprzez rozbicie ich głosów, gdy się te głosy zsumowało, wychodziło całkiem sporo; związek miał rozbudowane struktury i etatowych pracowników, a na dodatek można było liczyć na poparcie proboszczów. Wydawało się, że zakładany wynik jest w zasięgu ręki. Tymczasem skończyło się na jakimś, jeśli mnie pamięć nie myli, milionie i paru tysiącach podpisów – mniej w każdym razie, niż „Solidarność” oficjalnie liczyła sobie członków.