Выбрать главу

Oczywiście, jako zagorzały wróg zawodowych związkowców, nie brałem w całej sprawie udziału, ale nagadałem się z kolegami, którzy usiłowali te podpisy zbierać. Byli zszokowani i przerażeni. Od zmiany ustroju minęło wtedy dobre pięć lat, a tymczasem ludzie proszeni o podpis po prostu chowali się we własne buty. Przepraszali, błagali, żeby ich zrozumieć, tłumaczyli: syn jest na studiach, nie mogę go narażać. Rodzinę mam za granicą, jak mi zabiorą paszport, to koniec, nigdy się z nimi nie zobaczę. Choruję, nie mogę ryzykować, że mi odbiorą świadczenia. Myślicie państwo, że żartuję? Szczerze mówiąc, ja też nie mogłem uwierzyć, ale mam do tych, którzy mi to opowiadali, zaufanie. Ludziska bali się złożenia podpisu pod czymś, co wydawało się niemiłe dla władzy, niczym diabeł święconej wody. Niby tam ustrój się zmienił, ale polactwo w to tak naprawdę nie wierzyło.

*

Skoro wspomniałem o tej szczególnej formie organizacji społecznej, jaką są związki zawodowe, to parę słów na ten temat. Związek zawodowy to po prostu gang – taki sam, jak łysole w dresach, którzy wymuszają haracze od restauratorów i sklepikarzy. Kieruje się jedną zasadą: swoim ludziom załatwić jak najwięcej. Wywalczyć, żeby pracowali jak najmniej za jak największe pieniądze, i żeby mieli, ile się tylko da, dotacji, subwencji i przywilejów branżowych. Interes ogółu obchodzi związkowca tyle co zeszłoroczny śnieg, bo to nie jego interes – co niektórzy potrafią nawet z całym cynizmem otwarcie i publicznie powiedzieć, jak ongiś szef górniczej „Solidarności” (zapadło mi w pamięć, bo cynizm tej wypowiedzi w szczególny sposób zderzył się z historyczną nazwą związku). Od prostych gangsterów różnią się tylko tym, że nie trudzą się wymuszaniem haraczu od każdego z nas z osobna – robi to za nich rząd, a oni tylko biorą swoją dolę z budżetu państwa, dzięki czemu nieoświecone w takich kwestiach masy w większości w ogóle nie zdają sobie sprawy, że to one im płacą.

Ale, generalnie, w państwach cywilizowanych związki zawodowe spełniły jedną pożyteczną cechę: dały możliwość awansu ambitnym energicznym ludziom ze społecznych nizin. Stanowią jakby drabinę awaryjną, po której może się wspiąć do warstw wyższych ktoś, kogo nie predestynuje do tego ani urodzenie, ani majątek, ani talent, ale kto mimo wszystko jest na tyle energiczny, że zepchnięty na dół społecznej drabiny byłby niebezpieczny. A może, zamiast o drabinie, powiedzmy raczej o wentylu. W każdym ustroju społecznym, jakkolwiek jest on ustawiony, jakaś liczba ludzi o przywódczych zdolnościach i ambicjach nie może spełnić swych aspiracji w panującym systemie. Zablokowani na nizinach, swą szansę widzą w buntowaniu tych, którzy znaleźli się tam razem z nimi. I jeśli takich ludzi zbierze się za dużo, to po prostu rozsadzają system.

Dlatego dla społeczeństwa jest bardzo korzystne, aby przywódcy potencjalnego buntu mieli szansę się zawczasu skorumpować i przejść do klas wyższych. Jak w dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gdzie tak łatwo było sprytnemu mieszczaninowi lub chłopu wkręcić się w szeregi szlachty (patrz: „Liber chamorum”), że nigdy tu żadne wojny chłopskie ani ruchawki nie wybuchły, bo każdy polski potencjalny Pugaczow od razu przechodził na drugą stronę.

Tylko że w III RP i ten mechanizm schrzaniono. „Solidarność” była związkiem zawodowym. Uzyskawszy wpływ na władzę, kierowała się interesem swoim, jako związku, a nie kraju, co może oburzać, ale w końcu jest zrozumiałe. Przyznała sobie rozmaite przywileje – patrz wyżej. Ale dlaczego żaden osioł nie pomyślał, żeby przynajmniej zastrzec te przywileje tylko dla tych związków, które w chwili ich uchwalania już istniały?

W Niemczech czy Francji jest kilka dużych central związkowych, i oczywiście też szkodzą one państwu, ale to nic w porównaniu z tym, co dzieje się u nas. U nas wystarczy skrzyknąć dziewięciu kumpli, zarejestrować się jako grupa inicjatywna – i już korzystasz z tych samych przywilejów. Rozmawiałem kiedyś z osobą której zaproponowano uzdrowienie miejskiego ośrodka kultury – instytucja pogrążona była od lat w degrengoladzie totalnej, kosztowała miasto straszne pieniądze i nikt nie potrafił jej uporządkować; powiem od razu, że wspomniana osoba też nie dała rady. Z prostej przyczyny. Ośrodek ów zatrudniał 117 pracowników, i, co gorsza, działało w nim 11 związków zawodowych. Nie można było zwolnić nikogo (z arytmetyki może się Czytelnikowi wydawać, że siedmiu jednak wywalić się dało. Wyjaśniam: tych siedmiu nie było wcale takimi frajerami, po prostu ich chroniły zaświadczenia lekarskie o przewlekłych chorobach i udzielone na ich podstawie długoterminowe urlopy zdrowotne).

Już w roku 1993 działało w Polsce 1500 związków zawodowych, w tym 200 ogólnopolskich. O kilkunastu związkach pasożytujących na górnictwie już pisałem. W PKP, na przykład, pensje działaczy 16 związków zawodowych wynosiły wtedy kwartalnie 8,5 miliarda ówczesnych złotych, a ich rachunki telefoniczne – ponad miliard. W „Polskiej Miedzi” co miesiąc wypłacano działaczom 11 związków ponad miliard. To stare dane, potem związkowcy sprytniej już się ze swymi zarobkami ukrywali – ale jeśli ktoś założy, że z roku na rok było coraz lepiej, to uznam go za nastawionego do życia z przesadnym optymizmem. Ustawa określa, że związkowców ma obowiązek utrzymywać firma – musi płacić im pensje, zwracać za telefony i faksy, udostępniać służbowe pomieszczenia. Jeśli to firma prywatna, płacimy za to wszystko jako konsumenci, bo przecież te koszty znajdują się w cenach. Jeśli państwowa – płacimy jako podatnicy. Nic dziwnego, że zaroiło jak nigdzie na świecie odpasionymi zawodowymi obrońcami ludu, którzy nie dość, że na nas pasożytują, to jeszcze w imię egoistycznych interesów swoich gangów rozwalają nam krok po kroku państwo, jak kiedyś szlacheckie sejmiki i konfederacje.

Na tę kanadę obrońców robotników z zazdrością patrzyli działacze związków rolniczych – oni nie mieli kogo zobowiązać do płacenia im związkowych pensji, chyba siebie samych. Ale szybko wpadli na inny pomysł: żeby tzw. ubezpieczenia społeczne rolników wydzielić z ogólnej puli i założyć taki mały wsiowy zusik. A na tym już można pasożytować. Mniejsza o posadki – chociaż jeśli ktoś z Państwa pokaże mi jeden sensowny argument, po co Kasie Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych pięćdziesięcioosobowa rada nadzorcza, to dostanie symboliczny talon na balon. Zresztą, co tam gadać o radzie nadzorczej: nie ma w ogóle żadnego powodu dla istnienia osobnej kasy rolniczej. Przecież gdyby chodziło tylko o to, żeby rolnicy płacili mniejsze składki, bo na normalne ich ponoć nie stać (nawet tych, co mają trzysta hektarów?!), to spokojnie można by załatwić sprawę wewnętrznym rozporządzeniem w ramach ZUS-u.

KRUS był potrzebny, oczywiście, do czego innego – do tego, by wydzielić z niego tak zwany „fundusz składkowy”, zasilający rolnicze organizacje. Ot, jeszcze jeden pomysł, by, mówiąc Szpotem, w ten socjalistyczny system rurek, którymi państwo przelewa od-do konfiskowane obywatelom pieniądze, swój prywatny wkręcić kurek. Tylko, jak zwykle, zgubiła chłopstwo pazerność – ustaliło sobie składki na tak absurdalnie niskim poziomie, że sprawa w końcu nabrała rozgłosu, narastającego z każdym rokiem. A rozgłos jest dla tego typu interesów bardzo niewskazany.

Gwoli uczciwości trzeba przyznać polactwu, że, jak jasno wynika z sondaży, od dawna nie ma już co do zawodowych związkowców złudzeń – zaufanie, którym ich obdarza, i respekt, jakim ich darzy, nie różni się od tego, co czuje do polityków.

*

Ale zacząłem przecież ten wątek od stwierdzenia, że coś się zasadniczo zmieniło. Otóż – w piętnaście lat po ustrojowej Wielkiej Przemianie skłonność mieszkańców naszego kraju do zapisywania się do partii politycznych okazuje się nieporównywalnie większa, niż u początków III RP. Z tym, że dotyczy ona tylko tych partii, które akurat wygrywają w sondażach.

Przed laty miałem okazję uczestniczyć w pewnym spotkaniu przygotowanym przez Grupę Windsor – było to coś jakby warsztaty dla polskich prawicowych polityków, prowadzone przez brytyjskich konserwatystów. Pamiętam, jak podczas dyskusji zabrał głos Ludwik Dorn, opowiadając o losach Porozumienia Centrum. W pewnym momencie, mówił, kiedy partia była uważana za tę właśnie, która będzie rządzić Polską, zaczął się masowy napływ chętnych, nagle się ich zapisało aż piętnaście tysięcy i zaczęliśmy nad tą masą tracić kontrolę – na szczęście udało nam się w porę wprowadzić procedury weryfikacji i dwóch trzecich się pozbyć. W tym momencie wszyscy Anglicy, jak jeden mąż, popatrzyli ze zdumieniem na tłumacza, a ten w swej kabinie rozłożył szeroko ręce i pokręcił głową, że nic nie pochrzanił, tylko dokładnie przetłumaczył to, co zostało powiedziane.

Aż piętnaście tysięcy ludzi – początek lat dziewięćdziesiątych. W parę miesięcy po tym, jak wskutek upadku sondażowych notowań partii Leszka Millera „Samoobrona” zaczęła wychodzić na prowadzenie w rankingach, zapisało się do niej, jak w wywiadzie dla jednego z tabloidów oznajmił triumfalnie sam przewodniczący, sto tysięcy nowych członków.