Выбрать главу

Liberalizacja systemu była zresztą hasłem w czasach gierkowskich żywym nie tylko w kręgach „opozycji demokratycznej”, czyli tych, którzy bądź zdali sobie sprawę, że PZPR-u zreformować się nie da i zaczęli swe poszukiwania prawdziwego socjalizmu w opozycji do kompartii, bądź też za nazbyt literalne czepianie się marksowskich obietnic wobec „ludu” zostali po prostu z tejże kompartii wyrzuceni. Liberalizacja chodziła po głowie także ludziom osobiście głęboko wobec komuny lojalnym, partyjnym literatom czy środowisku skupionemu wokół „Polityki” i Mieczysława F. Rakowskiego. Postulowali ją – bardzo ostrożnie, cichutko, w poufnych rozmowach i memorandach, opakowując belami wiernopoddańczego bełkotu o wyższości socjalizmu nad wszystkim innym – nie z umiłowania wolności czy troski o Polskę, tylko dlatego, że mając w czaszkach nieco więcej mózgu niż stanowiło w kierownictwie partii przeciętną, zaczynali rozumieć, iż totalny zamordyzm musi doprowadzić „realny socjalizm” do zagłady, i to z wielu względów. Wymieńmy dwa.

Po pierwsze, selekcja kadr według kryterium lojalności i „ideowości”, preferująca typ człowieka bez żadnych wątpliwości i wahań, sprawiała, iż z roku na rok w urzędniczej maszynerii decydującej o wszystkim, o każdym najmniejszym nawet szczególe, wzrastał odsetek kompletnych durniów, gotowych bez zmrużenia oka podejmować decyzje najbardziej nawet bezsensowne i katastrofalne w skutkach, albo, co w sumie jeszcze gorsze, w ogóle nie podejmować żadnych, latami odsyłając sprawy ping-pongiem pomiędzy coraz liczniejszymi agendami i biurami stale się rozrastającej czerwonej biurokracji.

Po drugie, ludzie poddani całkowitej kontroli, ubezwłasnowolnieniu i dyktatowi popadali po prostu w apatię i przestawali dbać o cokolwiek. Można ich było, mając w ręku takie narzędzia, jakie dał Stalin, śmiertelnie zastraszyć, można było zmusić do posłusznego wykonywania każdego, najgłupszego nawet rozkazu, można było bezkarnie deptać ich godność, ale żaden, najsprawniejszy nawet, aparat terroru, cenzury i propagandy nie mógł na dłuższą metę wzbudzić w poddanych systemu autentycznej aktywności i entuzjazmu. Wódka i totalny zwis – to były dwie rzeczy najbardziej w socjalistycznym pejzażu rzucające się w oczy, i sądząc po różnych relacjach i opracowaniach, było tak w każdym kraju dotkniętym tą zarazą. Nikomu nie zależało na niczym. Przewróciło się, niech leży. Nie moje. Skoro wyżej de i tak nie podskoczysz, to po co się szarpać. Partyjne czołówki produkowały miliony metrów bieżących czerwonych transparentów z hasłami „pracuj wydajnie”, „nasze czyny – partii”, „wydajną pracą do socjalizmu”, ale, rzecz dla normalnych ludzi oczywista, nie dawało to i nie mogło dać niczego, zwis pogłębiał się z roku na rok.

Można było w to brnąć, tak, jak prawie do samego końca brnęli Sowieci i większość krajów bałkańskich – wtedy koniec końców system musiał się załamać wskutek niewydolności warstwy rządzącej i bierności z pokolenia na pokolenie coraz bardziej zdegenerowanych (także biologicznie, od nadmiaru pochłanianej gorzały) poddanych.

Można też było, jak spróbowano tego w Polsce i w ostatnich, przedśmiertnych drgawkach w samej sowieckiej centrali, częściowo liberalizować. Ale takie próby tylko przyspieszały upadek. Nie można człowieka uwolnić „częściowo”, częściowa wolność to coś takiego jak częściowa ciąża albo częściowo świeże jajko. Kiedy w spójnym świecie wzajemnie się uzupełniających kłamstwa i przemocy, jaki ku podziwowi wieków zbudowali Lenin ze Stalinem, pojawiało się pęknięcie, dalej było podobnie, jak gdy zacznie pękać tama – dziura rosła niepowstrzymanie. Jeśli łaskawie pozwolono myśleć o „bolączkach” i szukać racjonalnego rozwiązania w jakimś szczególe, to każdy w końcu logicznie dochodził do wniosku, że cały system jest oparty na idiotycznych założeniach, cała ideologia o kant dupy potłuc i nie ma co „naprawiać” socjalizmu czy malować mu „ludzką twarz”, tylko trzeba z tym świństwem wreszcie skończyć. Wtedy władzy nie pozostawało nic innego, niż ściągnąć dochodzącego do zbyt daleko idących wniosków reformatora batem przez gębę, i na osłodę wyjaśnić mu, że po różnych stronach granicy, a i w samym peerelu, stoją sowieckie dywizje, które w każdej chwili mogą z nas zrobić mazdygę.

W sposób genialnie prosty opisał sprawę anonimowy autor powiedzonka (nieźle by on wyglądał, gdyby nie był anonimowy!), że człowieka w socjalizmie opisać można trzema parametrami: mądrość, uczciwość i partyjność, przy czym zasada rządząca opisem jest taka, że razem nie mogą występować więcej niż dwa z tych parametrów. Jeśli więc ktoś jest mądry i uczciwy, to na pewno nie jest partyjny. Jeśli jest mądry i partyjny, nie może być uczciwy. A jeśli uczciwy i partyjny, nie może być mądry. (Naturalnie, można było być i głupim, i nieuczciwym, i partyjnym, z której to opcji korzystano najczęściej.) Jedno zastrzeżenie, które w tamtych czasach nie było potrzebne, ale dziś może już tak – słowo „partyjny” oznaczało tu zaangażowanie w partyjnym aparacie, a nie samo posiadanie legitymacji, bez której w wielu obszarach życia publicznego nie dało się wtedy istnieć ani pracować, i którą setki tysięcy ludzi przyjęły jako konieczne nieszczęście, tak jak jakąś gibaną legitymację związku zawodowego, bez której nie można było wyjechać na wczasy.

Mówiąc krótko, właśnie w dekadzie Gierka okazało się, że wbrew marksowym bełkotom to nie kapitalizm, a właśnie „realny socjalizm” wytwarza nierozwiązywalną sprzeczność – nie liberalizować źle, liberalizować jeszcze gorzej. Jakbyś się nie kręcił, de zawsze będzie z tyłu: tego systemu nie były w stanie uratować nie tylko zachodnie pożyczki, ale w ogóle nic. Sprzeczności rozwiązać się nie dało, ale skutki jej uświadamiania sobie widać było na każdym kroku: z każdym rokiem ubywało idiotów, którzy umieli być zarazem uczciwi i wierzyć w socjalizm, i z każdym rokiem przybywało cynicznych kanalii, które miały się stać motorem ustrojowych przemian u schyłku lat osiemdziesiątych.

*

Skoro wspomniałem o partyjnych „liberałach”, w ich gronie wyróżniając szczególnie środowisko „Polityki”… Losy tego środowiska mogły się w sumie potoczyć zupełnie inaczej, i ciekawe, czy nie wyszłoby to lepiej dla Polski. Oczywiście, tego rodzaju gdybania nie mają nic wspólnego z poważnymi politycznymi analizami. Ale ja nie jestem poważnym analitykiem i lubię zajmować czymś myśli w wolnych chwilach. Krótko po wyborach 1995, które dla wszystkich ludzi mających jednoznaczną opinię o peerelu stanowiły straszny szok – legendarny przywódca „Solidarności” pokonany przez ugłaskanego karierowicza z aparatu – napisałem sobie nowelkę z gatunku tzw. historii alternatywnej. Nie wiem, czy muszę tłumaczyć, ale na wszelki wypadek: rzeczywistość alternatywna to stary pomysł klasycznej SF, bierzemy jakieś wydarzenie historyczne jako „zwrotnicę”, dajmy na to, zakładamy, że Napoleon wygrywa bitwę pod Waterloo, i logicznie staramy się układać dalszy bieg wypadków. W mojej nowelce, nazywało się to „Nieznośna względność bytu”, Kwaśniewski też wygrywał wybory prezydenckie, tylko że jako kandydat neosolidarności. A konkretnie, tej jej części, którą nazywam Familią. Punktem zwrotnym całej historii było przyjęcie, na którym, za czasów późnego Gierka, młody zdolny działacz partyjny wypił o jeden kieliszek za dużo, i, by użyć staropolskiego określenia, „puściło mu gardło”, czym sobie zarobił na tak daleko idącą niechęć małżonki ważnego towarzysza, że z dalszą karierą w PZPR mógł się już pożegnać – nie pozostało mu więc nic innego, niż przystąpić do michnikowszczyzny.

Wracam myślą do tej historyjki nie dlatego, że wykazałem się wtedy godną pisarza SF przenikliwością – słabość kwaśniewskich „goleni” nie była wtedy, gdy to pisałem, tak powszechnie znana – ale dlatego, że kilku kolegów po lekturze zwróciło mi uwagę na herezję, jakiej się dopuściłem. Otóż jednoznacznie wynikało z mojego opowiadanka, że Polska na rządach Kwaśniewskiego – opozycjonisty wyszłaby lepiej, niż wyszła na prezydenturze Wałęsy.

Trudno, jeśli się publicznie głosi pochwałę logiki i konsekwencji jako głównych cnót publicysty, to trzeba czasem przyznawać rzeczy, od których serce boli. Gdyby partyjni „liberałowie” nie poszli do Jaruzelskiego, tylko poczekali parę lat, najpewniej to oni rządziliby „ustrojową transformacją”, w ten czy inny sposób – niewykluczone, że Rakowski byłby pierwszym reformatorskim premierem zamiast Mazowieckiego, a nawet jeśli nie, to nie spaliwszy się wcześniej, jego środowisko na pewno stanowiłoby trzon przemalowanej na socjaldemokrację postkomuny. I jeśli się zastanowić, nie byłoby to wcale takie złe. W czasach, gdy ludzie opozycji siedzieli w więzieniach albo, w najlepszym wypadku, byli w swych karierach mocno zablokowani, ci faceci jeździli na Zachód, mieli możliwość nauczyć się tego i owego o gospodarce oraz demokratycznej polityce. Myślę, że nauczyli się więcej, niżby wynikało z ich dokonań w latach osiemdziesiątych – ówczesne reformowanie socjalizmu, pod kierownictwem ludzi wierzących w moc rozkazów i wojskowego drylu i rękami tych samych bezmyślnych biurokratów, którzy go obsługiwali od lat, nie mogło dać niczego poza przyspieszeniem śmierci leczonego w taki sposób pacjenta. Ale ludzie typu Rakowskiego czy Urbana uznali po prostu, że trzeba „wchodzić” w Jaruzela, bo lepiej nie będzie. Przecież ruskie nie odpuszczą, dla socjalizmu nie ma alternatywy i tak dalej. Z punktu widzenia logiki karierowiczów podjęli, oczywiście, decyzję jedynie słuszną, która okazała się niesłuszna jedynie dlatego, że świat zachował się inaczej, niż powinien. Ze swojego własnego punktu widzenia, oczywiście, zachowaliby się mądrzej, gdyby podjęli decyzję na ów czas niemądrą, przedkładając przyzwoitość nad kariery, ale, ba, gdyby myśleli w taki sposób, to nie byliby tam, gdzie byli. Tak to się zabawnie polityka układa.