Выбрать главу

Wydawało mi się, że paru Czytelników psyknęło przed chwilą z irytacji, że tak zachwalam fachowe kwalifikacje ludzi, którzy coś tam niecoś w głowach mieli (jestem daleki od peanów, ale na takim a nie innym tle wypadają, powiedzmy uczciwie, dobrze), dzięki swemu konformizmowi i dostępowi do Zachodu – ale którym przecież opozycja mogła przeciwstawić ludzi uczciywych i ideowych. No, ale ja bym przecież nie pozwolił sobie na takie porównania, gdyby właśnie nie fakt, że kiedy po Okrągłym Stole przyszło do egzaminu, kiedy zagrały wybujałe ambicje, upojenie władzą i osobiste korzyści, to z ideowością tych naszych bohaterów z podziemia okazało się być, hm… różnie.

*

„Ale czemuż koło wyprzedza wóz”, powściągnę się w rozpędzonej narracji słowami, jakimi czynił to Gall Anonim – o Okrągłym Stole pogadamy w następnym rozdziale. Jesteśmy cały czas przy Gierku i jego długach. Te zagraniczne, zaciągane od rządów i od banków komercyjnych, to drobna część zasobów, jakie pochłonęła budowa „drugiej Polski”. Przede wszystkim, w czasach Gierka przeżarto oszczędności i składki emerytalne kilku pokoleń. Demografia wtedy komunie sprzyjała, stosunek liczby ludzi aktywnych zawodowo do emerytów był nader korzystny, o dzisiejszym szaleństwie rozdawania rent nie było mowy – składki emerytalne, potrącane z wynagrodzeń (składkami będące jedynie teoretycznie, bo szły do wspólnej państwowej kasy, nie kapitalizowano ich) wystarczały z nawiązką na wypłaty bieżących świadczeń. Czerpano więc z tego źródła bez żenady. Za te pieniądze, wiecie, zbudujemy hutę, i z zysków, jakie ta huta przyniesie, wypłacimy przyszłym pokoleniom emerytury. Możliwości, że huta będzie przynosić straty kierownictwo nie wzięło pod uwagę, bo niby po co – przecież na tym właśnie polegała wyższość socjalistycznej gospodarki nad bałaganem wolnego rynku, że w tej pierwszej, dzięki dobrodziejstwom centralnego planowania, wszystko się opłacało i wszystkie zasoby wykorzystywano w sposób optymalny – zatrudnienie wynosiło sto procent zdolnych do pracy i nic się nie marnowało.

Czerpano też z oszczędności obywateli. W wielu polskich domach leżą jeszcze książeczki oszczędnościowe PKO, na których latami odkładano po ileś tam złotych, sumy mające swoją wartość, by po latach za wszystkie te składki razem z oprocentowaniem móc kupić sobie paczkę papierosów. Podobnie jak za ciułane latami „wkłady mieszkaniowe” i inne przedpłaty. Kiedy na przykład fabryce samochodów małolitrażowych udało się wyprodukować na licencji cudo socjalistycznej motoryzacji, małego fiata, bez cienia żenady przyjęto przedpłaty od kilkuset tysięcy chętnych, choć wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że taka liczba fiacików nie zjedzie z taśm produkcyjnych przez dwadzieścia najbliższych lat. No i wreszcie – drukowano pieniądze bez pokrycia. Obywatelom wydawało się, że są wynagradzani za swą pracę, a tymczasem mieli w ręku tylko papier. Już za Gierka zaczęła się w rachunkach planistów pojawiać stale rosnąca wielkość, którą w komunistycznym żargonie nazwano „nawisem inflacyjnym”. Czyli po prostu – masa pieniędzy bez pokrycia w towarach. Ten „nawis” rósł, rósł, aż w końcu pogrzebał pod sobą i PZPR, i – jak o tym będzie dalej – „Solidarność”, czy raczej „neosolidarność”, tę założoną na nowo po Okrągłym Stole. Aby go zmniejszyć, ekipa Gierka zdobyła się na „regulację cen”, czyli po prostu podwyżkę, nie bacząc na doświadczenie grudnia’70, kiedy podobna operacja ekipy Gomułki przyniosła jej szybki kres.

Podwyżka cen była takim momentem, kiedy czerwony dowiadywał się ze zdziwieniem, że nie wszystko z polactwem przechodzi. Zdawało się, że to polactwo zostało już tak kompletnie rozdeptane, zgnojone, częścią zastraszone, częścią kupione, tak ogłupione kłamliwą propagadną, wymytłane powojennymi migracjami i awansem społecznym, tak zglajszachtowane, że można z nim zrobić wszystko. A jednak, kiedy zaczynało brakować michy, polactwo szczerzyło zęby, a gdy już zaczynało szczerzyć zęby, to przypominało sobie skąd jego ród i skąd ród pasących się u władzy komuchów. Za swoich najlepszych lat komuna guzik by się tym przejęła – ot, wsadzić parę tysięcy ludzi więcej, trochę rozstrzelać, najwyżej towarzysze z bezpieczeństwa wezmą nadgodziny. Ale Gierek, jako się rzekło, nie mógł sobie na to pozwolić. Jego chwalcy podkreślają uparcie, że także nie chciał, że rozkaz strzelania do robotników był dla niego psychologicznie nie do przyjęcia. Niechby nawet – ale gdyby takie strzelanie było wtedy dla władców peerelu opłacalne, to albo by Gierka postawili przed faktem dokonanym, albo by go usunęli i zastąpili kimś bardziej zdecydowanym.

Wspomniałem chwilę wcześniej, nadmieniając o przedpłatach wyłudzanych za obietnicę samochodu dla każdej polskiej rodziny, o istnieniu „wtajemniczonych”, którzy znali prawdziwy stan rzeczy. Bardzo ciekawe, czy zaliczał się do nich sam Gierek. Wcale nie było to oczywiste, wiele wskazuje, że od samego początku nie kontrolował on sytuacji, zwłaszcza gospodarczej. Zresztą niby jak? Tłum niedokształconych urzędasów, choćby nawet bardzo chciał, nie był w stanie układać ani realizować żadnych sensownych planów. Na wszelki wypadek starał się jednak sprawić dobre wrażenie na zwierzchnikach. A ci – na swoich zwierzchnikach. Okłamywano się na każdym szczeblu, od dołu do góry i od góry do dołu. Kiedy otwierano Port Północny, oczywiście na jakąś tam partyjno-państwową rocznicę, dyrekcja budowy „zasadziła” w przeddzień na wydmie całe zagajniki zrąbanych w pobliskich lasach świerczków, aby delegacji politbiura zasłonić widok na niedokończone obiekty, a żeby z komina portowej siłowni, w której jeszcze nie było żadnych urządzeń, walił czarny, gęsty dym, kazano robotnikom palić w piecu opony. Przyuważył to partyjny literat i usiłował skrytykować, oczywiście z pozycji socjalistycznych, ale te pozycje nic mu nie pomogły, cenzura wszelkie wzmianki, że cokolwiek jest nie tak, wycinała bezlitośnie. Cenzurowano nawet przemówienia członków politbiura i samego Gierka, nikt zresztą nie wiedział, co właściwie wolno napisać, a czego nie – czasem zatrzymywano także kawałki zbyt komunistyczne, bo, jak się zdaje, już wtedy cenzorzy podejrzewali, że jeśli ktoś w zbyt gorących słowach wychwala komunizm, to pewnie sobie robi jaja. Prawdy nie znał nikt, a najmniej ci, którzy mieli planować i kontrolować. Polecenia Gierka spełniano bezmyślnie i na opak, kiedy na przykład poszedł z góry prikaz, że dla unowocześnienia technologicznego kraju należy kupować licencje albo nowoczesne maszyny, to jechały na Zachód w delegacje bandy kompletnych idiotów i kupowały za ciężkie pieniądze, co popadło – kto wiedział, jak z takimi ludźmi rozmawiać, za grube miliony opychał peerelowi przeróżne kompletnie przestarzałe i zupełnie nikomu do niczego niepotrzebne badziewie, które potem rdzewiało i próchniało, zawalając magazyny.

To niesamowite, przepraszam, już kończę ten temat, bo żaden ze mnie historyk, kto ciekaw, więcej i mądrzejszych informacji na ten temat znajdzie w innych książkach – to niesamowite, jak łatwo zapomniało polactwo o tym, co bodaj najbardziej te czasy charakteryzowało: wszechogarniającym, przepraszam za jedyne stosowne tu słowo, burdelu. Nikt nic nie wiedział, wszystko robiono na opak, a każdy odruch protestu przeciwko powszechnemu absurdowi, każdy jęk zdrowego rozsądku, jeśli się jeszcze u kogoś trafił, tępiono bezlitośnie. Na jednym polu gniją ziemniaki, na drugim buraki, co się najpierw zbiera? Plenum – żartowano. Całą książkę można by wypełnić nonsensami gierkowskiego „ładu”. W pierwszej mojej książce wydawca zamieścił, dla reklamy, fragmenty szykowanej do druku książeczki Eugeniusza Korenza „Pamiętnik inżyniera budowy Ursusa”. Nie wiem, czy ta książka w końcu się ukazała, ale z samych zajawek można było wyłuskać co niemiara rzeczy charakterystycznych. Dwudziestotonowe ciężarówki jeżdżące do magazynu po kilka pilników i rękawic, wożenie piasku z odległości stu kilometrów, chociaż równie dobry był pod nosem, nowoczesne maszyny, sprowadzane zanim jeszcze zbudowano dla nich halę i trzymane bez przykrycia na deszczu i mrozie, tak, że zanim się na cokolwiek przydały, zżerała je rdza, i tak dalej, i tak dalej – przecież na każdej socjalistycznej budowie, w każdym socjalistycznym zakładzie pracy było tak samo! Naprawdę, zatraciła się ta pamięć zupełnie?

Nie jestem historykiem. Dam Czytenikowi tylko jeden prosty przykład, negliżujący z całą jaskrawością absurd gierkowskich, a zresztą w ogóle peerelowskich czasów i dojmującą głupotę ludzi, którzy wtedy rządzili: obsesja „przekraczania planu”. Wyższość gospodarki socjalistycznej nad wolnym rynkiem, tak wbijano mi w głowę w ramach „bezpłatnej, powszechnej, socjalistycznej edukacji”, polega na tym, że jest to gospodarka planowa. W Ameryce nikt nie planuje, każdy robi co chce, na własną rękę i w tym bałaganie zawsze czegoś wyprodukują a to za dużo, a to za mało, jest przez to straszne marnotrawstwo pracy i surowca. A u nas wszystko idzie jak dobrze uregulowana maszyna: mądrzy ludzie przewidzieli i policzyli, ile czego będzie potrzebne, stosowne władze rozdzielą zadania na froncie robót, kto co zrobi i na kiedy, podstawią w porę transport, odpowiednie centrale rozdystrybuują gotowe produkty, zwrotną pocztą dostarczając producentom odpowiednią ilość odpowiednich surowców na nowe partie, nic na żywioł, wszystko przemyślane. Jeśli wziąć to za dobrą monetę – spróbujmy na chwilę, dla eksperymentu myślowego – to najgłupszy człowiek musi zauważyć, że przekroczenie przez którąś z firm powiązanych systemem centralnego sterowania wyznaczonego jej planu szkodzi systemowi w nie mniejszym stopniu, niż jego niewykonanie. Zaplanowano, że w danym roku potrzeba dla realizacji zadań miliona muterek, fabryka śrubek wykonała plan wzorowo, a fabryka nakrętek, dla uczczenia sławnej rocznicy, trzasnęła pół miliona sztuk więcej. Jeśli te dodatkowe nakrętki do czegokolwiek się przydadzą, to znaczy, że plan był do bani. A jeśli plan był dobry, to na cholerę nagle pół miliona nakrętek, do których nawet nie ma śrubek? Co z nimi zrobić? Aby je wytworzyć zużyto dodatkowy surowiec, a że huty wytworzyły go zaplanowaną ilość, więc teraz tego surowca gdzieś zabraknie. Trzeba te nakrętki albo wywalić w diabły – straszne marnotrawstwo! – albo przechowywać, póki się nie przydadzą, więc zajmuje się magazyny, a skoro plan był tak doskonały, jak mówiono, to na pewno nie przewidziano w nim żadnych magazynów stojących na pusto. Więc przez fantazję fabryki nakrętek na coś teraz tych magazynów zabraknie, jakieś ważne towary wylądują pod gołym niebem, może przez to zniszczeją. Fabryka wykonała plan przed terminem, ale samochody czy wagony, niezbędne, żeby zabrać jej produkty, będą dopiero w terminie zgodnym z planem, bo tak to bystrzy planiści mądrze ułożyli – na razie transport potrzebny jest do obsługi akcji żniwnej, wożenie produkcji przemysłowej nieprzypadkowo przełożono na później.