Выбрать главу

Jednym słowem – dyrektor fabryki nakrętek, która narobiła takiego zamieszania, powinien zostać surowo ukarany. A tymczasem, wręcz przeciwnie, za przekraczanie planu i wykonywanie go przed terminem sypały się odznaczenia, premie i tytuły bohaterów pracy socjalistycznej, donosiła o tym triumfalnie telewizja. Plan przekraczał więc kto mógł i o ile mógł. Przekraczanie planu i wykonywanie go przed terminem było dowodem cywilizacyjnej wyższości, naszą odpowiedzią na amerykański imperializm i wojnę w Wietnamie. A skoro z przekraczania planów uczyniono największą cnotę, to co cwańsi ludzie – a do partii szli i załapywali się na dyrektorskie beneficja głównie cwaniacy – instynktownie, w lot chwytali, że plany trzeba ustalać tak, aby je potem łatwo było przekroczyć. Z zapałem więc okłamywali górę co do swoich rzeczywistych możliwości i potencjału. Choćby nawet gierkowscy planiści byli autentycznymi geniuszami – nie chcę dłużyć tego wątku, więc uwierzcie mi na słowo, że nie byli – to bazując na danych fałszowanych na każdym możliwym szczeblu, nie mogli niczego zaplanować sensownie. Zresztą gdyby nawet mogli, w obsesji przekraczania i oddawania przed terminem i tak cały plan szlag by trafił z punktu.

Nigdy, przez cały czas trwania „realnego socjalizmu”, w żadnym z porażonych nim krajów nie znalazł się w partyjnych kierownictwach nikt na tyle mądry, żeby uświadomić sobie i innym, że robienie z przekraczania planu cnoty i obiektu socjalistycznego współzawodnictwa to gorzej niż nonsens, to po prostu zaprzeczenie całej idei gospodarki planowej. Nikt, nigdzie, ani razu. Tacy nami wtedy rządzili mędrcy – niezdolni zrozumieć nawet swoich własnych referatów, które dukali z kartki na rozmaitych posiedzeniach i naradach.

Burdel, powtórzę to brzydkie słowo, kosmiczny. Koszty własne – potworne, marnotrawstwo – niewiarygodne, wydajność pracy pod psem, efektywność gospodarki – ujemna. I na to wszystko nałożony lukier telewizyjnej propagandy, wrzeszczącej po sto razy dziennie, że jesteśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata (!) oraz obrazki z gospodarskich wizyt, które towarzysz Gierek regularnie składał w socjalistycznych zakładach pracy, w upiornym blasku jupiterów tucząc swym gospodarskim okiem socjalistyczny ład i porządek, odbierając meldunki o wzroście produkcji tudzież dobrobytu i ojcowskim tonem zadając wizytowanym fornalom swe ulubione, gospodarskie pytanie „a jak tam w waszym życiu osobistym?”.

W wywiadzie-rzece, który krótko po ustrojowej zmianie stał się wielkim bestsellerem, opowiada Gierek bez ustanku, jak było świetnie, jak gigantyczny sukces i spłacenie zagranicznych długów były już tuż-tuż, tylko mu podłożyli nogę zawistni konkurenci wewnątrz partii. I co najciekawsze, mówi to z takim przekonaniem, że gotów jestem sądzić, iż naprawdę mógł w to wierzyć. Naprawdę mógł nie wiedzieć, co się w kraju dzieje, jakie to licencje i technologie są kupowane za podpisywane przez niego pożyczki, jaki bałagan panuje na każdym kroku. Przecież wszystkie statystyki i raporty, które do niego docierały, wyraźnie dowodziły, że Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Ba, ludzie sami mu to mówili, spontanicznie, kiedy spotykał się z nimi podczas swoich gospodarskich wizyt. Wzrost zamożności społeczeństwa odnotowywały na każdym kroku socjalistyczne media. Czemuż miałby im nie wierzyć? Skoro, jak powszechnie wiadomo, partia komunistyczna budowała swoistą piramidę głupoty, i można w niej było zajść tym wyżej, im się było bardziej bezmyślnym, to czego się spodziewać po człowieku, który siedział na samym szczycie tej piramidy?

Nie robiono w tych czasach socjologicznych badań – nie sposób ocenić, jaki procent ludzi akceptował ten system i w jakim stopniu. Czasem ten socjalistyczny bardak zaczynał drażnić, czasem ktoś padł ofiarą absurdu, podpadł jakiemuś partyjnemu kacykowi i tak dalej – ale, jak sądzę, dopóki była micha, większość sobie raczej nie krzywdowała. Zresztą, była jakaś alternatywa? Piło się zdrowo, zakąszało i nie przepracowywało. Cytowany już inżynier budowy Ursusa wspomina, że w dniu popularnych imienin – Jana, na przykład – cała socjalistyczna budowa stawała, bo obsługująca ją betoniarnia zaprzestała pracy już o dziesiątej rano: ani jeden robotnik nie był w stanie już o tej porze utrzymać się na własnych nogach. „Zależało mi kiedyś na zabetonowaniu pewnego fragmentu. Poszedłem do operatorów Stettera i poprosiłem: panowie, niech wam się nic nie popsuje do godziny 17.00, bardzo mi na tym zależy. Dam wam ręką znak, kiedy się już może psuć. I tak było. Po zabetonowaniu dałem znak ręką i zaraz usłyszałem krzyk od strony Stettera: płukać rurociąg, agregat nawalił!”. Mieliby robotnicy nie wspominać tego budowania Ursusa jak złotego wieku? Zwłaszcza że ten inżynier, któremu z jakiegoś powodu (chory jaki, czy co?) zależało na zabetonowaniu czegoś tam na termin, zarabiał pewnie ze trzy razy mniej od nich. Pensje na budowie, z tego samego źródła: inżynier – 4000 zł, operator dźwigu po kilkumiesięcznym przyuczeniu – 20 000. Żeby klasa robotnicza nie miała wątpliwości, kto jest między Bugiem a Odromnysom najważniejszy.

Myliłby się zresztą, kto by sądził, że na takie kursy, po których zarabiało się dwadzieścia tysięcy, pchali się robotnicy masowo. Przypomina mi się opowieść znajomej, która już parę lat po ustrojowej przemianie zadała, z głupia frant, pytanie byczącym się pod sklepem wielobranżowym bezrobotnym, zresztą w regionie o strukturalnym bezrobociu, dlaczego nie spróbują zmienić zawodu, pójść na jakiś oferowany przez pośredniak kurs, nauczyć się czegoś. Usłyszała, że nie ma głupich – był tu, owszem, jeden taki ambitny, to go teraz ciągle do roboty pędzą. Dodajmy, że już w czasach budowy Ursusa wspominany wyżej „nawis inflacyjny” powodował, iż pieniądz był w sumie średnią pokusą, bo niewiele można było za niego kupić. Dobra luksusowe wymagały albo „wystania w kolejce”, względnie wynajęcia do tego zawodowego „stacza”, albo posiadania waluty innego rodzaju – dewiz, czy ich substytutu „bonów PKO”, bądź też „asygnat”, rozprowadzanych przez partię.

Mówiąc krótko: Gierek, ludzki Pan. Do roboty nie za bardzo gonił, a wszystko, co trzeba, było. Świnie się karmiło chlebem ze sklepu, opowiadał mi rozmarzony chłop, bo był tańszy od paszy. Za litr mleka w skupie można było kupić cztery litry w sklepie. Na boku się wyhodowało jedną-drugą „blondynkę”, to miastowe brali za każde pieniądze z pocałowaniem. A z kolei robotnik – potrzebował czegoś, brał z zakładu. Absurd planowej gospodarki łagodził spontanicznie powstały rynek nielegalnych usług i towarów, kierowcy służbowych samochodów wozili pasażerów „na łebka”, konwojenci i sklepowe organizowali na lewo towar, lekarz, za ten lewy towar albo pracę ekipy z państwowej budowy przy remoncie jego domu odwdzięczał się lewymi zwolnieniami lekarskimi i tak to szło, prawie każdy coś tam mógł skręcić albo załatwić – ludzie wyskrobywali sobie nisze w systemie, i w sumie jakoś sobie w nich żyli. Że działo się to kosztem trwonionych miliardów, że szły na to ich przyszłe emerytury i pensje ich jeszcze nie urodzonych dzieci? Ani o tym nie wiedzieli, ani nie mieli na to wpływu, ani ich to w sumie nie obchodziło. Który fornal, kiedy go nie gonią do wykopków, będzie się troskał, że jak zimnioki pognijom, to dziedzic straci? Co się będziemy martwić, niech się oni martwią, mawiało się.

Znam ludzi, którzy w gierkowskich czasach, przyciśnięci niefartem, poważnie się zastanawiali, czy nie przenieść się do PGR-u, bo – dzisiaj młodszym ludziom trudno w to uwierzyć, ale tak było – w PGR-ach kasy nigdy nie brakowało, jako ideologicznie słuszna forma gospodarki rolnej mogły one liczyć na pokrycie każdej straty wywołanej bałaganem i niegospodarnością. Czy wasz PGR przynosi zysk? Tak, licząc z dotacją, w ubiegłym roku mieliśmy zysk półtora miliona złotych. A ile wyniosła dotacja? No, czterdzieści milionów. Taki wywiad z dyrektorem PGR-u zapamiętałem z radia w początkach posierpniowej odwilży, kiedy średnia pensja wynosiła kilka tysięcy złotych.