Po czym przemówił głosem niesłyszalnym dla niczego śmiertelnego.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Potem jedna z fal wzniosła się wyżej od pozostałych, zmieniając w ruchu kształt. Woda przelewała się w górę, wypełniając niewidzialną formę — humanoidalną, ale wyraźnie tylko dlatego, że tak zechciała. Równie dobrze mogła być trąbą wodną albo prądem. Morze zawsze jest potężne — wielu ludzi w nie wierzy. Ale rzadko odpowiada na modlitwy.
Woda podniosła się do poziomu pokładu i przesuwała przed Omem. Pojawiła się na niej twarz i otworzyła usta.
— Słucham? — powiedziała.
— Bądź pozdrowiona, królowo… — zaczął Om. Wodniste oczy zogniskowały spojrzenie.
— Przecież jesteś tylko pomniejszym bóstwem. Jak śmiesz mnie przywoływać?
Wicher wył wśród takielunku.
— Mam wiernych — odparł Om. — A zatem mam prawo. Królowa Morza milczała przez chwilę.
— Jednego wiernego? — rzuciła.
— Jednego czy wielu, nie ma znaczenia. Mam swoje prawa.
— A jakich praw żądasz, mały żółwiu?
— Ocal statek. Królowa umilkła.
— Musisz spełnić moją prośbę — przypomniał jej Om. — Takie są zasady.
— Ale mogę naznaczyć cenę — odparła.
— To także jedna z zasad.
— Będzie wysoka.
— I będzie zapłacona.
Kolumna wody zaczęła opadać do morza.
— Rozważę to.
Om spoglądał w dół, na spienione fale. Statek zakołysał się, odsuwając go od burty, a potem cisnął z powrotem. Wyciągnięty rozpaczliwie pazur zaczepił o słupek, a cała skorupa zatoczyła krąg i przez moment obie tylne łapki Oma wymachiwały bezradnie nad wodą.
A potem coś białego sięgnęło ku niemu, gdy huśtał się nad krawędzią. Om wgryzł się w to coś.
Brutha wrzasnął i szarpnął dłonią, na końcu której wisiał żółw.
— Nie musiałeś gryźć!
Statek wspiął się na falę i rzucił chłopcem o pokład. Om rozwarł szczęki i odtoczył się na bok.
Kiedy Brutha wstał na nogi, a w każdym razie na łokcie i kolana, zobaczył stojących dookoła marynarzy. Dwóch chwyciło go pod pachy. Fala przetoczyła się przez burtę.
— Co robicie?
Unikali jego wzroku. Powlekli go do relingu.
Gdzieś przy szpigacie Om wrzeszczał do Królowej Mórz:
— Takie są zasady! Zasady!
Bruthę trzymało już czterech marynarzy. Ponad rykiem wichury Om słyszał ciszę pustyni.
— Czekajcie! — zawołał Brutha.
— To nic osobistego — zapewnił go jeden z marynarzy. — Wcale nie chcemy tego robić.
— Ja też nie chcę, żebyście to robili. Czy to w czymś pomoże?
— Morze żąda ofiary — wyjaśnił najstarszy żeglarz. — Ty byłeś najbliżej. Dobra, łapcie go za…
— Czy mogę pogodzić się z Bogiem?
— Co?
— Jeśli chcecie mnie zabić, czy najpierw mógłbym się pomodlić?
— Nie my cię zabijemy — odparł żeglarz. — Tylko morze.
— „Ręka, która dokonuje czynu, winna jest zbrodni” — oznajmił Brutha. — Ossory, rozdział LVI, wers 93.
Marynarze spojrzeli po sobie nawzajem. W takiej chwili nierozsądnie chyba byłoby narażać się dowolnemu bóstwu. Statek zsunął się po zboczu fali.
— Masz dziesięć sekund — zdecydował najstarszy żeglarz. — To o dziesięć więcej, niż dostaje większość.
Brutha położył się na pokładzie przy znaczącej pomocy kolejnej fali, która uderzyła o kadłub.
Om, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał modlitwę. Nie zdołał rozróżnić słów, ale tkwiła jak cierń gdzieś w głębi umysłu.
— Nie proś mnie — powiedział, usiłując stanąć. — Nie mam żadnych możliwości…
Statek runął w dół…
…na spokojną powierzchnię morza.
Sztorm szalał ciągle, ale na zewnątrz rosnącego kręgu ze statkiem w samym środku. Uderzające w wodę błyskawice otaczały ich niby pręty klatki.
Krąg wydłużył się przed dziobem. Statek mknął teraz wąskim kanałem spokojnej wody pomiędzy szarymi ścianami burzy, wysokimi na milę. Nad nimi jaśniał elektryczny ogień.
I nagle zgasł.
Za rufą wyrastała nad wodą góra szarości. Gromy cichły z wolna.
Brutha podniósł się niepewnie. Kołysał się na boki, by zachować równowagę w czasie kołysania, które już ustało.
— Teraz… — zaczął.
Był sam. Marynarze uciekli.
— Om! — zawołał.
— Tutaj.
Brutha wyłowił swego Boga spomiędzy wodorostów.
— Mówiłeś, że nic nie możesz zrobić — powiedział z wyrzutem.
— To nie moja…
Om umilkł. Będzie naznaczona cena, pomyślał. Nie niska. Nigdy nie jest niska. Królowa Mórz jest boginią. Sam swego czasu zmiażdżył kilka miast: święty ogień i takie rzeczy… Gdyby cena nie była wysoka, ludzie nie czuliby szacunku.
— Poczyniłem pewne ustalenia — rzekł.
Fale pływów. Zatopiony statek. Parę miasteczek ginących pod powierzchnią morza. To będzie coś w tym rodzaju. Jeśli ludzie nie czują szacunku, to się nie boją, a jeśli się nie boją, jak można ich skłonić do wierzenia?
Właściwie to niesprawiedliwe. Jakiś człowiek zabił morświna. Oczywiście, dla Królowej Morza nie ma znaczenia, kogo wyrzucą za burtę, tak jak dla tego człowieka nie miało znaczenia, którego morświna zabije. I to właśnie jest niesprawiedliwe, bo przecież to wina Vorbisa. Zmusza ludzi do rzeczy, których nie powinni robić…
O czym ja myślę? Zanim stałem się żółwiem, nie wiedziałem nawet, co to znaczy „niesprawiedliwy”…
Otworzyły się luki. Ludzie wybiegali na pokład i zwieszali się na relingu. Pozostawanie na pokładzie przy sztormowej pogodzie grozi zmyciem za burtę, jednak perspektywa ta wydaje się całkiem atrakcyjna po kilku godzinach spędzonych pod pokładem z przerażonymi końmi i pasażerami cierpiącymi na morską chorobę.
Burze już im nie zagroziły. Statek płynął naprzód przy sprzyjającym wietrze, pod czystym niebem, po morzu tak pustym i bez życia jak gorąca pustynia.
Dni mijały bez żadnych wydarzeń. Vorbis prawie cały czas spędzał pod pokładem.
Załoga traktowała Bruthę z ostrożnym respektem. Takie wieści jak o wyczynie Bruthy rozchodzą się szybko.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się wydmy, od czasu do czasu urozmaicane słonym mokradłem. Nad lądem powietrze drżało od gorąca. Na takim brzegu człowiek bardziej niż utonięcia obawia się, że po katastrofie fale rzucą go na ląd. Nie było żadnych ptaków. Zniknęły nawet mewy, zwykle lecące za statkiem i polujące na odpadki.
— Nie ma orłów — stwierdził Om. Sytuacja miała jednak pewne zalety.
Pod wieczór czwartego dnia monotonię krajobrazu zakłócił błysk światła pośród morza wydm. Migotało rytmicznie. Kapitan, którego twarz sugerowała, że sen nie jest jego regularnym nocnym towarzyszem, przywołał Bruthę.
— On… twój… diakon kazał mi uważać na takie rzeczy — powiedział. — Idź teraz i go sprowadź.
Kajuta Vorbisa mieściła się nad zęzą, gdzie powietrze było gęste jak rzadka zupa. Brutha zastukał.
— Wejść![5]
Na dole nie było bulajów. Vorbis siedział w ciemności.
— Tak, Brutho?
— Kapitan mnie przysłał, panie. Coś błyszczy na pustyni.
— Dobrze. Posłuchaj mnie, Brutho. Uważnie. Kapitan ma lustro. Poprosisz, żeby ci je pożyczył.
— Ehm… Co to jest lustro, panie?
— Urządzenie bezbożne i zakazane — wyjaśnił Vorbis. — Które, niestety, daje się wykorzystać dla służby Bogu. On zaprzeczy, oczywiście. Ale człowiek z tak równą brodą i małym wąsikiem jest próżny, a człowiek próżny musi mieć lustro. Zabierz je więc. Potem stań w słońcu i poruszaj owym lustrem tak, żeby odbijało światło na pustynię. Rozumiesz?
5
Stówa są papierkiem lakmusowym duszy. Jeśli znajdziecie się we władzy kogoś, kto z zimną krwią używa stówa „Rozpocznijcie”, lepiej szybko wiedźcie gdzie indziej. Ale jeśli do tego mówi „Wejść”, nie traćcie czasu na pakowanie.