Выбрать главу

Lloyd Biggle Jr

Pomnik

1

Całkiem nagle do Obriena dotarło, że umiera.

Leżał w kołyszącym się lekko hamaku z łyka drzewa tykwowego, niemalże w zasięgu pyłu wodnego, wzbijanego przez fale załamujące się na cyplu. Pieszczotliwe ciepło słońca docierało doń poprzez strzępiaste, purpurowe liście drzew sao. Kapryśne podmuchy wonnego wiatru niosły z cypla pokrzykiwania dzieci łowiących harpunami marnie. Pod ręką wisiała tykwa z napojem. Słodkie, dźwięczne tony dziewczęcego głosu wznosiły się melodią bardzo, bardzo starej pieśni, a drżący, brzękliwy akompaniament nabuli przydawał zadumie Obriena słodko-gorzkiej nostalgii. Pieśń tę śpiewała niegdyś jego pierwsza żona, ale było to tak dawno, że teraz czas ten zdawał się być poza zasięgiem pamięci.

Świadomość bliskiej śmierci zimnym prądem przemknęła mu przez myśl i obudziła z półdrzemki, przemieniając senne zadowolenie w lodowato trzeźwe czuwanie.

Umierał.

Śladem nagłej fali paniki przyszedł ból, w czasie którego leżał spokojnie z zamkniętymi oczami i rękami zaciśniętymi na brzuchu. Na czoło wystąpił mu pot i spływał, wsiąkając w jaskrawą tkaninę hamaka. Ból minął. Obrien poderwał się i pogroził pięścią drwiącej pustce zielonkawo-błękitnego nieba.

— Na co czekacie, do cholery!? Na co czekacie!?

Pieśń urwała się nagle. Nabul głucho uderzył o ziemie, a jego struny brzęknęły dysonansem, gdy Dalia, która tę pieśń śpiewała, podniosła się i pośpieszyła do Obriena. Ten zaś siedział na brzegu hamaka i rozglądał się dokoła. Wielobarwne rośliny otaczały go kurtyną rozpasanej urody, a ich połyskliwe, zwisające kwiaty sennie zapraszały do wypoczynku i rozmyślań.

Obrien opadł na hamak i wówczas poczuł pierwsze, przeszywające ukłucie powracającego bólu. Z determinacją ześlizgnął się z hamaka na równe nogi i odsunął na bok kwiaty. Dalia niespokojnie dreptała wokół niego; na jej twarzy malowały się nie wypowiedziane pytania. Pośpiesznie zbliżył się praprawnuk Obriena, Fornri. Obrien popatrzył na nich życzliwie i nagle zrozumiał, dlaczego Dalia śpiewała tę starą pieśń miłosną. Za rok, dwa złączą się w tańcu zaręczynowym. Zastanawiał się, czy wystarczy mu życia, by mógł im dać swe błogosławieństwo.

Reszta młodzieży podniosła się z ziemi i przyglądała wszystkiemu z wyraźną troską. Młodzi ludzie często go odwiedzali, muzyką rozpraszając nudę, która ciążyła starcowi. Nie zrozumieją, jeśli im powie, że już więcej nie potrzebuje rozrywki, bo umiera. Atak bólu nie mijał, ale Obrien opanował gwałtowną chęć chwycenia się za brzuch, co i tak by nie pomogło.

— Do Starszego — powiedział krótko.

Na ich twarzach odmalowała się konsternacja.

— To długa i męcząca podróż — Fornri grał na zwłokę. — Może rano…

— Do Starszego — powtórzył Obrien i odwrócił się do nich tyłem.

Dolatywały go ich słowa. Nie przypuszczali, że starzec może słyszeć tak dobrze jak oni.

— Jeśli pójdziecie tylko kawałek — Dalia mówiła drżącym głosem — a potem zawrócicie, może zaśnie i zapomni.

Nastąpiła cisza, po której Fornri przemówił z głębokim niepokojem w głosie.

— Nie. On jest Langri. Jeśli pragnie odwiedzić Starszego, musimy go zawieźć.

Obrien zostawił ich z tym dylematem i niepewnym krokiem ruszył w dół skarpy ku plaży. Ledwie tam się pojawił, nadbiegły dzieci rozbryzgując wodę.

— Langri! Langri! — wołały.

W podnieceniu tłoczyły się wokół niego, pokazywały złowione marnie w oczekiwaniu pochwały, wywijały harpunami, śmiały się i pokrzykiwały. Marni był płaskim, szerokim, przypominającym gada stworzeniem, z mnóstwem odnóży i małą główką na śmiesznie długiej szyi. Miał nieprzyjemny wygląd i nie nadawał się do jedzenia, ale był bezcenny jako przynęta. Na tej planecie dzieci wcześniej uczyły się pływać niż chodzić, gdyż w morzu nie było niczego, co mogło im wyrządzić krzywdę, a kiedy umiały już trzymać harpun, zaczynały łowić marnie — ich zabawa była nieodłącznym elementem tamtejszej gospodarki.

Obrien zatrzymał się, by podziwiać co większe okazy, a w końcu gestem wskazał leżącą na plaży myśliwską dłubankę.

— Do Starszego — powiedział.

— Hej! Do Starszego! Hej! Do Starszego!

Dzieci popędziły do łodzi, ściągnęły ją na wodę i zaczęły zawzięcie walczyć o miejsce. Wówczas nadszedł Fornri, energicznie opanował bijatykę, przywrócił spokój i wyznaczył siedmiu chłopców do wiosłowania. Łódź wciągnięto z powrotem na plażę, aby ułatwić wejście Obrienowi. Ból zelżał, więc Obrien nie przyjął pomocy, z którą zaofiarował się Fornri; z wysiłkiem podszedł do łodzi z drugiej strony i wskoczył do niej jak tubylec. Kiedy łódź ruszyła, otaczające ją dzieci zaczęły pryskać na nią wodą, pływając dookoła i nurkując pod jej dnem, póki wioślarze nie nabrali szybkości. Zostawili za sobą Dalię, która stała na wzgórku z ręką uniesioną w pożegnaniu.

Zanurzając wiosła, chłopcy śpiewali głośno — była to pieśń poważna, bo i też ich zadanie było poważne. Langri pragnął widzieć się ze Starszym, więc ich świętym obowiązkiem było się śpieszyć.

A Obrien oparł się plecami o burtę i znużonym wzrokiem obserwował pianę tańczącą pod bocznym pływakiem łodzi; umierał bowiem.

Martwiła go nie zbliżająca się śmierć, lecz świadomość, że powinien wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Śmierć była nieuchronna od chwili narodzin, a Cerne Obrien miał za sobą szmat życia. Chwilami zastanawiał się, ile właściwie ma lat, gdyż w tym sennym świecie, gdzie noce były wilgotne, a dni ciepłe i słoneczne, gdzie nie było pór, roku, a miarą wieku człowieka była mądrość, niełatwo dało się wyczuć pulsowanie czasu.

Ale Obrien nie potrzebował kalendarza, by wiedzieć, że jest stary. Samotna chata, którą zbudował na uroczym wzniesieniu nad cyplem, stała się ośrodkiem gminy w miarę jak jego synowie, wnuki i prawnuki sprowadzali tam swe żony. Wieś ta nazywała się Langru, a jej płomiennowłosych mieszkańców sławiono już w legendach i pieśniach. I choć tylko niewielu jego potomków odziedziczyło po nim rude włosy, wszystkich uważano za ludzi ognia. Dziewczęta chętnie wybierały wśród nich mężów, a najdzielniejsi młodzieńcy starali się o względy cór ognia. Wielu spośród nich osiedlało się, wbrew tradycji, w rodzinnej wsi żony.

Dla człowieka, który doczekał się pięciopokoleniowej rodziny, musiał nadejść czas rozliczania się z życiem. Każdego ranka Obrien budził się ze sztywnymi członkami, opuchniętymi od nocnej wilgoci. Poruszał się powoli i łatwo męczył, a jego niegdyś ognistorude włosy stały się rdzawosiwe. Od kilku lat chorował — początkowo okresowe gniecenie w żołądku przerodziło się w stałe, dokuczliwe podrażnienie, następnie w długotrwałe ataki ostrego bólu, ostatnio zaś w prawdziwe męczarnie. Było to już unicestwiające dotknięcie śmierci, która zbliżała się tak wolno, że nie zauważył jej nadejścia.

Życie dało mu więcej szczęścia niż oczekiwał, znacznie więcej niż sobie zasłużył; powinien móc zatem patrzeć w oczy śmierci bez strachu czy żalu. Jednak jego marzenie, które zrodziło się, zanim ostatecznie ułożył sobie życie wśród tych ludzi, nic spełniło się jeszcze i wiedział z absolutną, przerażającą pewnością, że gdyby teraz umarł, ten cudowny świat byłby skazany na całkowitą ruinę, a piękny, szlachetny, pełen miłości lud uległby zagładzie. Po prostu wiedział.

Był świadom tego prawie od chwili, gdy rozbił się przy lądowaniu. Przeświadczenie to sprawiało, że gdy był jeszcze młody, bez mała odchodził od zmysłów. Dyskutował sam ze sobą, roztrząsając tę sprawę podczas długich, nocnych spacerów po plaży. Godzinami krążył po swej chacie w mglistej ciemności, obmyślając całą strategię, aż w końcu, dzięki natchnieniu, szczęściu i wytrwałości, znalazł rozwiązanie, które musiał mieć. W bezkresnym kosmosie był jedynym człowiekiem, który mógł ocalić ten ukochany przezeń świat wraz z zamieszkującymi go ludźmi, tak bliskimi jego sercu. I dokona tego. Uporczywie powtarzał sobie w pamięci wszystkie nieodzowne kroki i wszystkie kontrposunięcia na każdy możliwy ruch przeciwnika, aż gotów był do działania z chwilą, gdy świat ten zostanie oficjalnie odkryty.