Выбрать главу

— Ale nie mamy żadnej władzy! Nie możemy negocjować…

— Czego chce Borogravia? Nie kraj. Chodzi mi o ludzi.

Polly otworzyła usta, zamknęła je znowu i zastanowiła się nad odpowiedzią.

— Żeby nas zostawili w spokoju — oświadczyła. — Wszyscy. Przynajmniej na jakiś czas. Potrafimy dokonać zmian.

— Przyjmiecie żywność?

— Jesteśmy dumnym narodem.

— A z czego jesteście dumni?

Padło to szybko, jak cios. I Polly zrozumiała, jak wybuchają wojny. Wystarczyło zatrzymać ten impuls, który przez nią przebiegł, pozwolić mu wrzeć…

…jest może zepsuty, ciemny i głupi, ale nasz…

Vimes obserwował jej twarz.

— Ja zza tego biurka widzę — powiedział — że jedynym, z czego wasz kraj może być dumny, jesteście wy, kobiety.

Polly milczała. Wciąż usiłowała zapanować nad gniewem. Było tym gorzej, że wiedziała, iż Vimes ma rację.

Mamy swoją dumę… I jesteśmy z tego dumni. Jesteśmy dumni z bycia dumnymi…

— Jak chcesz… Może więc kupicie żywność? — zaproponował Vimes, obserwując ją uważnie. — Na kredyt? Przypuszczam, że macie jeszcze w kraju kogoś, kto słyszał o tego rodzaju kontaktach międzynarodowych, które nie wymagają użycia ostrej broni…

— Ludzie by się na to zgodzili, owszem… — odparła Polly chrapliwie.

— Dobrze. Jeszcze wieczorem wyślę sekara do domu.

— A dlaczego jest pan taki wielkoduszny, panie Ankh-Morpork?

— Ponieważ przybywam z miasta mającego cudownie dobre serce, kapralu… Nie, nie potrafię tego mówić z poważną miną — rzekł Vimes. — Chcesz znać prawdę? Większość mieszkańców Ankh-Morpork nie słyszała nawet o waszym kraju, dopóki nie runęły wieże semaforowe. Tu w okolicy jest w końcu kilkanaście takich państewek, które sprzedają sobie nawzajem ręcznie malowane chodaki i piwo z rzepy. Za to potem się dowiedzieli, że jesteście obłąkanymi idiotami, którzy walczą ze wszystkimi. Teraz znają was jako ludzi, którzy, no… robią to, co oni sami by zrobili. Jutro będą się śmiać. A są też inni ludzie, ludzie, którzy siedzą i codziennie myślą o przyszłości, którzy wierzą, że warto się trochę postarać, by nawiązać przyjaźń z takim krajem jak wasz.

— Dlaczego? — spytała podejrzliwie Maladicta.

— Ponieważ Ankh-Morpork jest przyjacielem wszystkich miłujących pokój narodów! — oświadczył Vimes. — Bogowie, to chyba przez sposób, w jaki to mówię… Ze chzy Brogocia proztfik! — Zauważył ich zdziwione miny. — Przepraszam, zbyt długo nie byłem w domu. I szczerze mówiąc, chętnie bym tam wrócił.

— Ale dlaczego pan powiedział, że jest pan wiśniowym naleśnikiem? — spytała Polly.

— Czy nie powiedziałem raczej, że jestem obywatelem Borogravii?

— Nie. Brogocia to wiśniowy naleśnik, Borogvia to kraj.

— W każdym razie się starałem. Widzicie, wolelibyśmy raczej, żeby książę Heinrich nie został władcą dwóch państw. To zmieniłoby je w jedno całkiem spore państwo, o wiele większe niż różne sąsiednie. W rezultacie stałoby się pewnie jeszcze większe. On chciałby, żeby było jak Ankh-Morpork. Ale naprawdę chce władzy i wpływów. Nie chce na nie zapracować, nie chce do nich dorosnąć ani trudniejszym sposobem uczyć się z nich korzystać. Po prostu chce je mieć.

— To polityczne gry! — stwierdziła Maladicta.

— Nie. To prawda. Zawrzyjcie z nim pokój, oczywiście. Zostawcie w spokoju wieże i drogę. Żywność dostaniecie i tak, niezależnie od ceny. Artykuł pana de Worde już o to zadba.

— To pan przysłał nam kawę — domyśliła się Polly.

— To był kapral Buggy Swires, moje oko na niebie. Jest gnomem.

— I pan nasłał na nas wilkołaka?

— Nasłał? To trochę za mocne określenie. Angua was śledziła, dla bezpieczeństwa. Jest wilkołakiem, owszem.

— Ta dziewczyna, którą spotkaliśmy? Nie wyglądała na wilkołaka!

— No bo one nie wyglądają na ogół — odparł Vimes. — Aż do chwili, kiedy już wyglądają, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. A tropiła was, bo szukałem czegokolwiek, co pozwoli tysiące ludzi uratować przed śmiercią. I to też nie jest polityka. — Vimes wstał. — A teraz, drogie panie, muszę iść i przedstawić wasze dokumenty przywódcom sprzymierzonych.

— W odpowiedniej chwili wyszedł pan zapalić, prawda? Wiedział pan, że idziemy, i postarał się pan spotkać nas pierwszy.

— Oczywiście. Czy mogłem to zostawić bandzie… a tak, rupertów?

— Gdzie jest mój brat, panie Vimes? — spytała oschle.

— Wydajesz się całkiem pewna, że wiem… — mruknął Vimes, nie patrząc jej w oczy.

— Jestem pewna, że pan wie.

— A dlaczego?

— Bo nie wie nikt inny!

Vimes zgasił cygaro.

— Angua nie myliła się co do ciebie — stwierdził. — Istotnie, zaaranżowałem wszystko, by umieścić go w areszcie prewencyjnym. Jest zdrowy i cały. Jeśli chcesz, Angua zaraz cię do niego zaprowadzi. Twój brat, możliwość zemsty, szantażu, kto wie co jeszcze… Pomyślałem, że dla jego bezpieczeństwa lepiej, jeśli będę dokładnie wiedział, kto ma klucze.

Koniec podróży, pomyślała Polly. Ale wcale nie… Już nie. Miała silne wrażenie, że siedzący naprzeciwko człowiek czyta jej w myślach.

— O to ci tylko chodziło, prawda? — zapytał.

— Nie, sir. Tak się tylko zaczęło.

— No to tak się teraz kontynuuje. Przed nami ciężki dzień. W tej chwili zaniosę waszą propozycję rozejmu do pokoju na końcu korytarza i przedstawię ją bardzo ważnym ludziom… — głos zabrzmiał bezbarwnie, gdy Vimes wymawiał ostatnie słowa — …którzy właśnie dyskutują, co zrobić z Borogravią. Dostaniecie swój rozejm, żywność, prawdopodobnie też inną pomoc.

— Skąd pan wie? — zdziwiła się Polly. — Jeszcze o tym nie mówili. — Jeszcze nie. Ale, jak już wspomniałem… byłem kiedyś sierżantem. Angua!

Drzwi się otworzyły i weszła Angua. Jak powiedział Vimes: nie dało się poznać, że jest wilkołakiem, dopóki człowiek się o tym nie przekonał…

— Muszę się ogolić, zanim pójdę na to spotkanie z ważnymi ludźmi — stwierdził Vimes. — Oni przywiązują wielką wagę do golenia.

Polly była trochę zakłopotana, schodząc po schodach za sierżant Anguą. Jak zacząć rozmowę? „Więc jesteś wilkołakiem” brzmi dość idiotycznie. Cieszyła się, że Nefryt i Maladicta zostały w poczekalni.

— Tak — powiedziała Angua. — Jestem.

— Ale ja nic nie mówiłam! — wystraszyła się Polly.

— Nie, ale jestem przyzwyczajona do takich sytuacji. Nauczyłam się poznawać sposoby, w jakie ludzie nie mówią pewnych rzeczy. Nie przejmuj się.

— Śledziłaś nas — stwierdziła Polly.

— Tak.

— Czyli musiałaś wiedzieć, że nie jesteśmy mężczyznami.

— O tak — przyznała Angua. — Mój zmysł węchu jest o wiele bardziej czuły niż wzrok, a mam dobre oczy. Ludzie to mocno pachnące stworzenia. Ale chcę cię zapewnić, że nie powiedziałabym panu Vimesowi, gdybym nie usłyszała, jak ze sobą rozmawiacie. Każdy mógł was podsłuchać, nie trzeba do tego wilkołaka. Ale wszyscy mają swoje tajemnice, których woleliby nie rozgłaszać. Pod tym względem wilkołaki przypominają trochę wampiry. Jesteśmy tolerowane… jeśli jesteśmy ostrożne.

— To rozumiem — westchnęła Polly. Tak jak my, pomyślała.

Angua zatrzymała się przed ciężkimi, okutymi drzwiami.

— On jest w środku — powiedziała. Wyjęła klucz i przekręciła go w zamku. — Wrócę pogadać z resztą. Daj mi znać, kiedy będziecie gotowi…