Выбрать главу

Morna potrząsnęła głową nie patrząc w jego stronę.

— To by nic nie zmieniło.

— Dla mnie by zmieniło.

Na te słowa uniosła głowę i spojrzała na niego pełnymi niepokoju i łez oczami.

— Ten człowiek, Portfield, będzie próbował cię zabić?

— Ruth ci o nim powiedziała? — Gregg z niepokojem klasnął językiem. — Nie powinna była tego robić. I tak masz dosyć…

— Czy on będzie próbował cię zabić?

Gregg był zmuszony powiedzieć niczym nie upiększoną prawdę.

— Nie chodzi o to, że on mnie będzie próbował zabić, Morno. On się tu kręci po okolicy z siedmioma czy ośmioma typami spod ciemnej gwiazdy i jeżeli postanowią kogoś zabić, to się nie krępują, tylko go po prostu zabijają.

— Och! — Morna jak gdyby odzyskała dawną stanowczość. — Mój syn jeszcze nie'może podróżować, ale przygotuje go, jak tylko będę mogła. Postaram się, Billy.

— W porządku — rzekł Gregg niepewnie. Miał niejasne uczucie, że przestał panować nad rozmową, ale stracił wszelką inicjatywę, a poza tym był zupełnie bezradny wobec kobiecych łez. — No, to dobrze. — Wstał i spojrzał na absurdalnie drobną buźkę niemowlęcia. — Czy pomyślałaś już o imieniu dla malca?

Morna odprężyła się natychmiast, pytanie sprawiło jej przyjemność.

— Za wcześnie. Nie dorósł jeszcze do tego, żeby dostać imię. Nadawanie imienia jest jeszcze ponad nim.

— Po angielsku — poprawił ją grzecznie Gregg — mówimy, że przyszłość jest przed nami, nie ponad nami.

— Ale to sugeruje linear… — Morna ugryzła się w język. — Masz rację. ^Powinnam była powiedzieć „przed nim".

— Moja matka była nauczycielką — rzekł Gregg bez związku, znów z dziwnym uczuciem, że nie mogą się porozumieć. — Ja mam coś do zrobienia na dworze, ale będę blisko, gdybyś mnie potrzebowała.

Ruszył do drzwi, a kiedy je zamykał, odwrócił się jeszcze i spojrzał za siebie. Zobaczył, jak Morna znów siedzi z czołem przyciśniętym do czoła swojego synka — goś, czego nigdy nie widział u innych kobiet. Ale przeszedł nad tym do porządku dziennego jako nad jednym z jej najmniej niecodziennych obyczajów. Prawdę powiedziawszy, nie miał poza domem nic specjalnego do zrobienia, ale uznał, że powinien obserwować, czy ktoś się nie zbliża. Poszedł wolno na szczyt siodłowatego wzgórza, stąpając pomiędzy głazami przypominającymi pasące się owce, i usiadł na jego wschodnim wierzchołku. Staranne zlustrowanie okolicy przez teleskop nie ujawniło żadnego ruchu w pobliżu rancza Portfielda ani na drodze biegnącej na południe do Copper Cross. Następnie Gregg wycelował swój niewielki przyrząd prosto na wschód, tam gdzie niewidoczna Rio Grandę przemyka się między północnymi pasmami Sierra Madre a górami Sacramento. Widoczność była dobra i Gregga olśniły zwarte szeregi szczytów i grani o niewyobrażalnym ogromie.

Poddajesz się jakimś czarom — pomyślał zirytowany — nić nie jest w stanie przeciąć kraju w prostej linii jak ptak — chyba tylko ptak.

Prawie cały dzień wytrwał na swoim punkcie obserwacyjnym, często jednak zaglądając do domu, żeby się przekonać, jak się miewa Morna, przygotować prosty posiłek na dwoje i zagrzać wodę do prania pieluszek. Z przyjemnością stwierdził, że dziecko przesypia całe przerwy między karmieniami dając Mornie okazję do odpoczynku. Od czasu do czasu przypominał sobie określenie Ruth „gotowa rodzina", uderzony jego trafnością. Nawet w tak niecodziennych okolicznościach dobrze było mieć pod swoim dachem kobietę z dzieckiem, która tylko od niego — od żadnego innego mężczyzny — oczekiwała opieki i bezpieczeństwa. Ten układ uczynił go czymś więcej, niż był dotychczas. Mimo że próbował oddalić tę myśl, powracała natrętnie: jeśli uciekną razem na północ, to dziewczyna już nigdy nie wróci do swojego poprzedniego życia. W tej sytuacji rzeczywiście przypadłaby mu w udziale gotowa rodzina.

Gregg próbował jednak powściągać swoją wyobraźnię w tej sprawie.

Późnym wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku niższym pasmom gór za dalekim Mexicali, dostrzegł samotnego jeźdźca zbliżającego się od strony rancza Portfielda. Mężczyzna nadjeżdżał powoli i fakt, że jest sam, przemawiał za tym, że nie ma się czego obawiać, ale Gregg postanowił nie ryzykować w najmniejszym stopniu. Zszedł ze wzgórza, minął dom, z kryjówki w szopie wziął Remingtona i zajął pozycję na skalnej ostrodze, gdzie droga skręcała ostro. Wyłaniający się zza zakrętu jeździec 'siedział w siodle niedbale pochylony, najwyraźniej drzemiąc, z kapeluszem naciśniętym na oczy dla ochrony przed ukośnie padającymi promieniami słońca. Gregg rozpoznał w nim Cala Mashama, młodego kowboja, z którym rozmawiał w piątek w mieście.

— Co tu robisz w tej okolicy, Cal?! — zawołał do niego. Masham drgnął w siodle; szczęka mu opadła z wrażenia.

— Billy. Jeszcze tu jesteś?

— A niby gdzie miałbym być?

— Myślałem, że cię już nie ma.

— I chciałeś zobaczyć, co zostawiłem, tak? Masham uśmiechnął się spod sumiastego wąsa.

— Pomyślałem sobie, że może zostawiłeś te wielkie garnce pul-que, i pomyślałem też, że równie dobrze mógłbym je wziąć ja, jak i kto inny. Ostatecznie…

— Zawsze cię chętnie poczęstuję, ale akurat nie dzisiaj. Jedź w swoją stronę, Cal.

Masham był zawiedziony.

— Wydaje mi się, że wymachujesz tą. bronią w złym kierunku, Billy. Czy wiesz, że Wolf Caley nie żyje?

— Nie wiedziałem.

— No to ci mówię. A wielki Josh wraca jutro. Dziś po południu przyjechał przed nim Max Tibbett i jak tylko usłyszał o Wolfie, wziął świeżego konia i zawrócił, żeby zawiadomić Josha. Nie powinno cię tu być, Billy. — Masham mówił z wyrzutem, na wysokiej nucie; wydawał się szczerze zdenerwowany głupim uporem Gregga.

Gregg zastanowił się.

— Chodź, weź sobie garniec pulque, tylko nie hałasuj, mam w domu gościa z nowo narodzonym dzieckiem, nie należy im przeszkadzać.

— Dzięki, Billy. — Masham zsiadł z konia i ruszył wraz z Greg-giem pod górę. Wziął ciężkie kamienne naczynie spoglądając ciekawie w stronę domu i odjechał przytulając dar do piersi.

Gregg obserwował go, póki nie znikł mu z oczu. Odłożył Reming-tona i zdecydował, że i on ma prawo pociągnąć samogonu dla złagodzenia efektów zasłyszanych nowin. Przekroczył koleiny pozostawione przez własną bryczkę, która w tym miejscu zwykle zataczała koło, i zajrzał przez frontowe okno do domu, żeby sprawdzić, czy Morna jest w głównym pokoju. Miał zamiar jedynie rzucić okiem, ale dziwna scena wewnątrz zatrzymała go w pół kroku.

Morna miała na sobie swoją błękitną ciążową suknię, która jak gdyby została dopasowana na jej szczuplejszą teraz figurę, chociaż Gregg nie widział, żeby ona czy Ruth cokolwiek szyły. Rozpostarła na stole białe prześcieradło, pośrodku którego leżało dziecko, nagie poza przepaską na brzuszku przewiązującą pępek, sama zaś stała obejmując rękami główkę noworodka. Oczy miała zamknięte i bezgłośnie poruszała ustami — jej twarz, spokojna, podobna do maski, przywodziła na myśl kapłankę w czasie odprawiania prastarego obrządku.

Gregg z całych sił pragnął się odwrócić, przekonany, że wtargnął w sferę intymności, ale w wyglądzie Morny zaczęła się dokonywać zmiana, której powolny proces poraził go jakimś hipnotycznym paraliżem. Jej złociste włosy jęły się poruszać, jak gdyby były jakąś złożoną istotą rządzącą się własnymi prawami. Głowę trzymała całkowicie bez ruchu, ale stopniowo, w ciągu mniej więcej dziesięciu sekund, włosy stanęły jej dęba — każde pasmo prosto, sztywno — tworząc przerażającą świetlistą aureolę. Na widok straszliwej przemiany Morny — z normalnej młodej matki w coś na kształt czarownicy — Greggowi zrobiło,się sucho w ustach. Zgięła się wpół, aż czołem dotknęła czoła dziecka. Na chwilę wszystko zamarło w zupełnym bezruchu — po czym jej ciało stało się przezroczyste.